poniedziałek, 21 marca 2016

Kuchenne (r)ewolucje

Moja mama zwykła mawiać "Jak się posoli, to się... zje". Skądinąd nie było to do końca trafione w jej przypadku powiedzonko, ponieważ lubiła gotować, zawsze wkładała w to dużo serca i inwencji twórczej. 
Ja natomiast talent kulinarny odziedziczyłam ewidentnie po swojej babci. Babcia, jak każda babcia, nigdy nie wypuszcza nikogo głodnego, żeby nie powiedzieć najedzonego do nieprzytomności. Babcia z wiekiem wyspecjalizowała się w daniach kuchni orientalnej- trzeba się mocno orientować, co to jest...  
Na garnki, patelnie i wszelkie pochodne mam ostre uczulenie. Jeżeli z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu znajdę się kuchni, działam tam z linijką, wagą, suwmiarką, mierzę, ważę, sprawdzam po dziesięć razy w przepisie i modlę się, żeby przepis zadziałał, ponieważ również bardzo źle znoszę krytykę.
Nie wiem, jak to się dzieje, że Minion-Konkubent wchodzi do kuchni, wrzuca do garnka przypadkowe składniki, tu coś podsypie, tam coś zamiesza, powącha, przylepie, ładuje na stół i wszyscy jedzą. 
Postanowiłam kiedyś zrobić zapiekankę z torebki (wszystkie elementy w paczce, trzeba tylko odpowiednio połączyć z wodą i zapakować do piekarnika). Przysięgam, że na opakowaniu było napisane, żeby makaron wrzucić surowy, a on się ugotuje w tym sosie. Niestety, odgłosy chrupania surowego makaronu po tym, jak podałam zapiekankę na stół utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie powinnam wchodzić do kuchni, chyba, że po wino :)
I tylko tak się rozglądam po świecie- ludzie pieką chleby, ciasta, robią zdrowe dania, produkują torty, a ja się zatrzymałam na etapie gorącego kubka. 
Przypomina mi się zaraz dowcip:

-Kochanie, co dziś na obiad?
- Nic.
-Znowu? Przecież wczoraj też nic nie było...
-Ugotowałam na dwa dni.
Z tego miejsca chciałabym serdecznie podziękować pobliskiemu barowi orientalnemu oraz równie pobliskiej pierogarni za to, że jeszcze nie pomarliśmy z głodu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz