czwartek, 27 października 2016

Ile waży własny zadek oraz jak trenują mężczyźni.

Byłam wczoraj na crossficie. To brzmi dumnie. "Chodzę na crossfit, wiesz?". Prawie tak samo dobre, jak "Jestem triathlonistką". A "Jestem triathlonistką i chodzę na crossfit" daje +500 do lansu. Zajęcia te mają to do siebie, że Trener we mnie nieustająco widzi potencjał. I w ramach tego potencjału każe mi dźwigać ciężary, do których normalnie bym się nie zbliżyła na odległość mniejszą, niż z kanapy do lodówki. 
Wczoraj też dostałam sztangę. Prawdziwą, stalową. Z takimi talerzami po bokach. Trzydzieści kilo ważyła. I podobno była za mała w stosunku do mojej masy ciała. Swoją drogą ja takich drażliwych danych nie podaję nikomu, nigdy. To jak oni to obliczyli?...
I jak próbowałam podnieść tę sztangę, to okazało się, że to za bardzo mi nie wychodzi, ponieważ musiałam jednocześnie podnieść swój zadek. Wyszło mi z prostych, matematycznych obliczeń, że przekroczyłam właśnie dopuszczalną masę całkowitą, którą miałabym zapisaną w dowodzie rejestracyjnym, gdybym tylko miała dowód rejestracyjny. Coś ewidentnie było za ciężkie. Albo ta sztanga albo moje dupsko. Obok mnie stał pan, który sobie pozakładał na tę sztangę pierdyliard tych talerzy i machał nią sobie radośnie. 
W ogóle moja sytuacja, jako jedynej kobiety w tej grupie, jest niezręczna. Jakoś nie ma do kogo zagadać, nie ma się komu pożalić, że "Słuchaj, Krycha, chyba mam za wielkie dupsko do tego ćwiczenia". Kobieta to by zaraz jakoś pomogła. Powiedziałaby, że wcale nie mam wielkiego dupska. Że to wina tej stangi, trenera, temperatury, podłoża oraz rządu. A mężczyzna powie najwyżej: "Nie pierdziel, podnoś to". I nie o to chodzi, że ja nie podniosłam tej sztangi. Zrobiłam cały trening i to z niezłym wynikiem. 
Tylko ja się wolę najpierw zastanowić, czy ta żyłka, która mi za chwilę pęknie w zadku, to jeszcze by mi się do czegoś przydała, czy nie. A nie tak, bez gry wstępnej. Albo, jak mawia mój idol, Król Julian: "Szybko, szybko, zanim się zorientujemy, że to bez sensu!".
I teraz Wam napiszę, jak wygląda porządny, męski trening. 
Na przykład Mężczyzna Mojego Życia odkrył w poniedziałek, że w nadchodzącą niedzielę jedziemy na zawody. A , delikatnie mówiąc, nie trenował ostatnio tyle, ile by chciał. Zatem uznał, że rozwiązanie jest proste. Włożył buty, wyszedł z domu, machnął najdłuższy dystans ever, a następnie puścił pawia, położył się na kanapie i zażądał lekarza.
To ja chyba jednak zostanę przy swoim crossficie. 
A na zakończenie wstawię Wam zdjęcie, które obrazuje, jak się czuję na zajęciach:



sobota, 15 października 2016

O Minionach wszelakich

Słuchajcie, kocham swoich przyjaciół oraz bliższych i dalszych znajomych, i w ogóle szereg sympatycznych osób, które wiedzą, że jestem zaminionowana. 
Koleżanka miała ostatnio urodziny. Niby nic dziwnego. Wszak codziennie ktoś ma urodziny. Szczególnie w czasach, kiedy nie wypada mieć na Facebook'u, Twitterze, Snapchat'cie i innych portalach, o których jeszcze nie słyszałam, a pewnie powinnam, mniej niż siedem tysięcy znajomych. To właściwie człowiek zaczyna każdy dzień od pisania życzeń urodzinowych dla stada jubilatów wielkości populacji Luksemburga. 
Ale to była bardzo fajna koleżanka, którą znam osobiście i łączy nas coś więcej, niż tylko wspólne stanie w kolejce do kasy w Biedrze. Dlatego wzniosłam się na wyżyny moich możliwości literackich i gdzieś tam prosto z mojego, wielkiego przecież, serducha naskrobałam szczere i wstrząsające (mam nadzieję) życzenia. 
Koleżanka mi odpisała, że życzenia były świetne i przewiduje nagrodę. Gastronomiczną. I od razu mój dzień nabrał rumieńców. Postanowiłam zrezygnować wyjątkowo z trzeciego obiadu i czwartego deseru, bo przecież zaraz za zakrętem dnia czeka na mnie ta nagroda. Ach, cóż to mogło być. Babeczka. Pączek. Ciastko francuskie. Rogalik z czekoladą. Wafelek. Mogłabym tak spędzić dzień na fantazjowaniu o tym, co dobrego bym sobie zapakowała do otworu gębowego. 
Koleżanka postanowiła potrzymać mnie jeszcze dłużej w niepewności i oświadczyła, że wszelkie rozpusty gastronomiczne będą po treningu. Latałam zatem w tę i nazad z wywieszonym ozorem, ale że było ciemno, to nawet nikt nie zauważył, że się ślinię. No, bo może to jest gigantyczny cukierek-krówka? Albo ptyś?
I teraz ,uwaga, trening się kończy, gadka-szmatka, piąteczka, siemanko, koleżanka hyc do bagażnika i wyciąga stamtąd wielkiego lizaka-Miniona! I wiecie co? Ja go do tej pory nie zjadłam, bo na pewno jest pyszny, ale przecież jest też taki piękny!
I zaraz przypomniały mi się różne inne zdarzenia. Jak raz inna koleżanka po treningu rowerowym dała mi paczkę plasterków z Minionkami, bo stwierdziła, że zobaczyła je w sklepie i po prostu musiała mi kupić. I ja te plasterki wszędzie ze sobą woziłam, co okazało się bardzo przydatne, szczególnie po zawodach w Bydgoszczy, gdzie zapomniałam zabrać skarpetki i miałam lekko zmasakrowane stopy. Całe w minionkowych plasterkach.
Albo taka romantyczna sytuacja. Festiwal Światła w Trochę Większym Mieście. I wiecie, co mi kupił Mężczyzna Mojego Życia? Wielkie świecące oczy Miniona! I ja w tych oczach dwa dni chodziłam. 
A jak miałam urodziny, to wszyscy mi wstawiali na tablicę Minionki przeróżne- duże małe, z tortami i na tortach. 
A moje dziecko się wcale nie obraża, jak mu kupuję bluzki, koszulki, majtki i piżamy w Minionki. 
Dzięki!!!


niedziela, 9 października 2016

Jak Minion z czajnikiem szalał

Pogoda się skiepściła. Tak Was tylko informuję, gdybyście przypadkiem nie mieli w domu okien. Często ludzie mnie w ten sposób informują o różnych rzeczach. Na przykład, kiedy spadnie pierwszy śnieg, to zaraz stu trzydziestu jeden moich znajomych musi o tym napisać na Facebooku, bo ja może mieszkam w bunkrze i czekam na apokalipsę zombie. Zatem ja Was informuję, że pogoda się zepsuła, co umożliwiło wszystkim Polakom łagodne przejście z opcji "Jezu, czemu jest tak gorąco?!" do opcji "Jezu, czemu jest tak zimno?!".
Ja nie psioczę. Moim zdaniem dobra pogoda do biegania zaczyna się od dziesięciu stopni, a kończy wtedy, kiedy mój własny wydech opada na ziemię formie kulek lodu. 
Niestety, ta sama fajna pogoda  biegowa jest już dosyć kiepską pogodą rowerową, a że średnio lubię jak mi na trzydziestym kilometrze treningu odpada nos, to postanowiłam poszukać interesujących alternatyw. I tak właśnie trafiłam na trening z kettlami. 
"Kettlebell" to taki śmieszny ciężar, który wygląda jak damska torebka z rączką, ale opis może być bardzo mylący, bo w moim zaprzyjaźnionym klubie te "damskie torebki" zaczynają się od ośmiu kilogramów. I ja tak sobie właśnie dzisiaj machałam najpierw jednym, a później dwoma "czajnikami". 
Grupa dobrała się bardzo fajna i wesoła. Klub nazywa się "Blu" i większość ścian jest w kolorze, jak nietrudno się domyślić, niebieskim. W związku z rosnącym ciśnieniem, tętnem, poziomem zakwaszenia oraz bliskością omdlenia, wydusiłam, że sala nie powinna się nazywać "Crossfit", tylko "Niebieski pokój bólu", na co odezwał się instruktor, że on zażąda zmiany nazwy zajęć z kettli na "50 twarzy Adama", co radośnie przyjęła cała zgromadzona na sali płeć żeńska. Jedyny osobnik płci męskiej nie przyjął tego wcale, bo nie wiedział, o co chodzi. 
Na zajęcia będę przychodzić. Nic na mnie nie wpływa tak dobrze w niedzielny poranek, jak ćwiczenia z ciężarami, w czasie których wyglądam jak pijany rusek, podczas gdy pani z recepcji próbuje mi zrobić zdjęcie, bo tak "pięęęęknie" będzie ono wyglądało na fejsiku...