sobota, 24 września 2016

O tym, jak długa i podstępna potrafi być kolejka do toalety :)

No, czy to jest normalne, żeby człowiek musiał chodzić do pracy i jeszcze tam PRACOWAĆ??? Przecież przez cały tydzień nie miałam czasu, żeby Wam napisać o moich najnowszych wyczynach biegowo-rowerowo-biegowych. 
Zazdroszczę ludziom pracującym w różnych urzędach i instytucjach państwowych, że mogą sobie o szesnastej wyjść do domu i mają święty spokój. A jeszcze jak człowiek jest obrotny, to się zatrudni w takim wydziale/sekcji/pokoju/jednostce specjalnej, gdzie mu się petenci nie pałętają pod nogami i jest "zen", jak lilia wodna albo inny nenufar. Chociaż moja koleżanka, pracująca w urzędzie miasta, skarżyła mi się ostatnio, że od kiedy ją przenieśli do innego wydziału w urzędzie, to nie przychodzą do niej żadni ludzie i ona sobie nie ma na kogo pokrzyczeć...
Ale wracając do meritum- w zeszłą niedzielę wstałam o świcie i wyruszyłam, już po raz drugi, w fascynującą podróż do miejscowości Maków Mazowiecki, gdzie nie ma nic ciekawego, oprócz stacji benzynowej oraz odbywających się tam raz do roku zawodów sportowych.
Podobno statystyczny człowiek mądrzeje z wiekiem, ale pamiętać należy, że statystyka jest sztuką uśredniania rzeczywistości, zatem jeżeli ja jem kapustę, a mój sąsiad Piotr (pozdrawiam!) je mięso, to statystycznie jemy oboje gołąbki. Zatem pewnie gdzieś na świecie ktoś też ma trzydzieści dwa lata i jest mądrzejszy, niż kiedy miał trzydzieści jeden. No, bo ja nie jestem. 
Nażarłam się dzień przed zawodami eksperymentalnej kuchni wyczynowej, skutkiem czego przydługa podróż upłynęła mi pod znakiem "Gdzie ta stacja i czy maja tam toaletę?!". Udało mi się dojechać, prawdopodobnie moja twarz miała kolor zielony, wbiegłam na stację benzynową, a tam dziewięć pań w kolejce. Dziewięć. Ta liczba będzie mi się śniła po nocach. Wiecie, jak one długo siusiały?...
Tak to wygląda, jak Minionek ma opisać zawody- zamiast zacząć od tego, co było w pakiecie startowym (nic ciekawego) albo ile kosztował wjazd (bardzo tanie zawody, polecam), to ja Wam jeszcze zaraz dopiszę, ilu warstwowy był papier w toalecie  oraz jaki zapach miało mydło ;-)
Skracając maksymalnie część toaletową- skończyło się dobrze. A ponieważ zrobiło się ciut późno, to wydobyłam Stanisławę z bagażnika (w wolnej chwili postaram się napisać o mojej nowej dwukołowej dziewczynie) i pogalopowałyśmy do strefy zmian.
Zawody w Makowie wcale, ale to wcale nie są fajne, ponieważ dystans jest krótki- pięć kilometrów biegu, dwadzieścia dwa kilometry rowerem oraz dwa i pół kilometra biegu.  A żeby poprawić czas na krótkim dystansie, trzeba, kolokwialnie mówiąc, zapierniczać jak mały motorek. Nie jest to też duża impreza- limit zgłoszeń to dwieście osób. 
Trzasnął starter i ruszyliśmy. Czy też właściwie oni ruszyli, a ja się wytoczyłam. Biegam coraz szybciej, ale delikatnie mówiąc, sporo jeszcze mi brakuje do prędkości, z którą mogłabym się uplasować w pierwszej połowie stawki. 
Część biegowa jest nudna- dwa i pół kilometra i nawrotka. A do tego jest podstępna jak nie wiem- oni tam nie mają płasko (!). Biegłam sobie biegłam, starałam się nie zamęczyć do cna- w końcu trzeba było później jeszcze jechać i biec. Trasa charakteryzuje się tym, że jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed metą wybiega się zza zakrętu. I ja sobie właśnie tak wybiegłam, i zobaczyłam, że mam szansę wykręcić bardzo ładną życiówkę, ale taką naprawdę piękną i symboliczną. I poczułam się jak w filmie akcji. Czas zwolnił, cyferki na zegarze jakoś tak się powiększyły, a ja całą swoją energię, determinację i wolę walki włożyłam w nogi, żeby być na mecie, zanim wskoczy kolejna minuta. I zdążyłam. Z dwu sekundowym zapasem. Co prawda, zamiast łapać rower, miałam ochotę położyć się obok niego, ale zwalczyłam tę pokusę i jednak wyjechałam na trasę, która w tym roku miała tylko jeden ogromny feler- wiało dramatycznie i z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, cały czas prosto w pysk. 
Na szczęście organizatorzy zawodów w Makowie dopuszczają drafting, czy jazdę w grupie lub siedzenie komuś na ogonie, co jest dość bezcenne, kiedy tak wieje. Od trzeciego kilometra miałam na ogonie pana, który mnie początkowo wkurzał, ale na szczęście okazał się dżentelmenem i dawaliśmy sobie zmiany. Ostatni etap przebiegliśmy razem i razem wpadliśmy na metę.
Mam na imię Natalia i ukończyłam zawody z Panem Wiktorem lat sześćdziesiąt trzy, który zmęczył się  mniej ode mnie. 
P.S. Za rok też pojadę i go wyprzedzę!

Maków Mazowiecki vol. 2

No, czy to jest normalne, żeby człowiek musiał chodzić do pracy i jeszcze tam PRACOWAĆ??? Przecież przez cały tydzień nie miałam czasu, żeby Wam napisać o moich najnowszych wyczynach biegowo-rowerowo-biegowych. 
Zazdroszczę ludziom pracującym w różnych urzędach i instytucjach państwowych, że mogą sobie o szesnastej wyjść do domu i mają święty spokój. A jeszcze jak człowiek jest obrotny, to się zatrudni w takim wydziale/sekcji/pokoju/jednostce specjalnej, gdzie mu się petenci nie pałętają pod nogami i jest "zen", jak lilia wodna albo inny nenufar. Chociaż moja koleżanka, pracująca w urzędzie miasta, skarżyła mi się ostatnio, że od kiedy ją przenieśli do innego wydziału w urzędzie, to nie przychodzą do niej żadni ludzie i ona sobie nie ma na kogo pokrzyczeć...
Ale wracając do meritum- w zeszłą niedzielę wstałam o świcie i wyruszyłam, już po raz drugi, w fascynującą podróż do miejscowości Maków Mazowiecki, gdzie nie ma nic ciekawego, oprócz stacji benzynowej oraz odbywających się tam raz do roku zawodów sportowych.
Podobno statystyczny człowiek mądrzeje z wiekiem, ale pamiętać należy, że statystyka jest sztuką uśredniania rzeczywistości, zatem jeżeli ja jem kapustę, a mój sąsiad Piotr (pozdrawiam!) je mięso, to statystycznie jemy oboje gołąbki. Zatem pewnie gdzieś na świecie ktoś też ma trzydzieści dwa lata i jest mądrzejszy, niż kiedy miał trzydzieści jeden. No, bo ja nie jestem. 
Nażarłam się dzień przed zawodami eksperymentalnej kuchni wyczynowej, skutkiem czego przydługa podróż upłynęła mi pod znakiem "Gdzie ta stacja i czy maja tam toaletę?!". Udało mi się dojechać, prawdopodobnie moja twarz miała kolor zielony, wbiegłam na stację benzynową, a tam dziewięć pań w kolejce. Dziewięć. Ta liczba będzie mi się śniła po nocach. Wiecie, jak one długo siusiały?...
Tak to wygląda, jak Minionek ma opisać zawody- zamiast zacząć od tego, co było w pakiecie startowym (nic ciekawego) albo ile kosztował wjazd (bardzo tanie zawody, polecam), to ja Wam jeszcze zaraz dopiszę, ilu warstwowy był papier w toalecie  oraz jaki zapach miało mydło ;-)
Skracając maksymalnie część toaletową- skończyło się dobrze. A ponieważ zrobiło się ciut późno, to wydobyłam Stanisławę z bagażnika (w wolnej chwili postaram się napisać o mojej nowej dwukołowej dziewczynie) i pogalopowałyśmy do strefy zmian.
Zawody w Makowie wcale, ale to wcale nie są fajne, ponieważ dystans jest krótki- pięć kilometrów biegu, dwadzieścia dwa kilometry rowerem oraz dwa i pół kilometra biegu.  A żeby poprawić czas na krótkim dystansie, trzeba, kolokwialnie mówiąc, zapierniczać jak mały motorek. Nie jest to też duża impreza- limit zgłoszeń to dwieście osób. 
Trzasnął starter i ruszyliśmy. Czy też właściwie oni ruszyli, a ja się wytoczyłam. Biegam coraz szybciej, ale delikatnie mówiąc, sporo jeszcze mi brakuje do prędkości, z którą mogłabym się uplasować w pierwszej połowie stawki. 
Część biegowa jest nudna- dwa i pół kilometra i nawrotka. A do tego jest podstępna jak nie wiem- oni tam nie mają płasko (!). Biegłam sobie biegłam, starałam się nie zamęczyć do cna- w końcu trzeba było później jeszcze jechać i biec. Trasa charakteryzuje się tym, że jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed metą wybiega się zza zakrętu. I ja sobie właśnie tak wybiegłam, i zobaczyłam, że mam szansę wykręcić bardzo ładną życiówkę, ale taką naprawdę piękną i symboliczną. I poczułam się jak w filmie akcji. Czas zwolnił, cyferki na zegarze jakoś tak się powiększyły, a ja całą swoją energię, determinację i wolę walki włożyłam w nogi, żeby być na mecie, zanim wskoczy kolejna minuta. I zdążyłam. Z dwu sekundowym zapasem. Co prawda, zamiast łapać rower, miałam ochotę położyć się obok niego, ale zwalczyłam tę pokusę i jednak wyjechałam na trasę, która w tym roku miała tylko jeden ogromny feler- wiało dramatycznie i z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, cały czas prosto w pysk. 
Na szczęście organizatorzy zawodów w Makowie dopuszczają drafting, czy jazdę w grupie lub siedzenie komuś na ogonie, co jest dość bezcenne, kiedy tak wieje. Od trzeciego kilometra miałam na ogonie pana, który mnie początkowo wkurzał, ale na szczęście okazał się dżentelmenem i dawaliśmy sobie zmiany. Ostatni etap przebiegliśmy razem i razem wpadliśmy na metę.
Mam na imię Natalia i ukończyłam zawody z Panem Wiktorem lat sześćdziesiąt trzy, który zmęczył się  mniej ode mnie. 
P.S. Za rok też pojadę i go wyprzedzę! 


sobota, 10 września 2016

Sprzedam dziecko na Allegro (lub zamienię na cichsze).

Boli mnie głowa. Strasznie boli. To właściwie jest bardzo dziwne, bo ból głowy zdarza mi się bardzo rzadko. Boli mnie głowa, ponieważ dziś właśnie postanowiłam zostać lepszą matką i zabrałam swoje dziecko, dokładnie tak, jak sobie tego zażyczyło, na długie szlajanie po mieście. Długość takiego szlajania można odbierać subiektywnie- dwie godziny to z pozoru niedużo, ale mnie zdążyła rozboleć głowa od hałasu. Źródłem tego hałasu było moje dziecko. 
Jeżeli istnieje jakaś klasyfikacja ważności słów dla człowieka i częstotliwości ich wypowiadania, to u Młodego na obu pierwszych miejscach bezkonkurencyjnie króluje słowo "mama". Jeżeli jestem gdzieś w pobliżu, każde, absolutnie każde wypowiedziane przez niego zdanie zaczyna się tym słowem. Jeszcze z takim strasznie bolesnym przeciąganiem samogłosek. Często te zdania się już nie kończą, zupełnie jakby powstawały za szybko i zanim jedno dobrze się wysypie otworem gębowym, to już kolejne pcha się do wyjścia: "Mamaaa, a dlaczego samolot lata? Mamaaaa, a jak w zeszłym roku lecieliśmy samolotem, to widziałem... Mamaaa, a kot widzi to samo?... Mamaaaa". 
Muszę z tego miejsca jeszcze sprostować, że nie jestem taką zwyczajną mamą. Nie jestem taką mamą, które piecze ciasta w niedzielę, organizuje kiermasze w szkole i wozi dzieci na treningi popołudniami. Ja jestem mamą, która zbiera dziecko na dwudziestokilometrową wycieczkę rowerową i całą drogę tłumaczy mu, że przecież mu się to podoba. 
A ponieważ moje dziecko do łatwych nie należy, muszę sobie jakoś z tym dawać radę. Nie biję, nie krzyczę, nie wysyłam na karnego jeża. Zamiast tego grożę różnymi rzeczami, którymi zdecydowanie nie powinno się grozić, a już na pewno nie powinno się tego nikomu robić. Ponieważ niektóre elementy można odgryźć/odkręcić/urwać (niepotrzebne skreślić) tylko raz, jak kiedyś Młody słusznie zauważył. 
Pewne sprawy były dużo łatwiejsze, kiedy Młody nie umiał jeszcze czytać. Całkiem prosto udało mi się mu wmówić, że niegrzeczne dziecko można sprzedać na Allegro. Na słowo nie chciał mi uwierzyć, ale wtedy odpaliłam dział z garniturkami do komunii, gdzie były zdjęcia różnych chłopców i , o zgrozo, ceny. Cały tydzień był wtedy grzeczny. To były piękne czasy.
Teraz okresowo również się odgrażam, szczególnie, kiedy ilość wypowiadanych słów na minutę, przekracza, zdawać by się mogło, ludzkie możliwości. 
Wczoraj przywiozłam odkurzacz z naprawy, ale nie przywiozłam rury. I kiedy tak stałam w przedpokoju i zastanawiałam się, czy chce mi się w ten upał jechać po rurę, czy jednak przeżyję weekend bez odkurzacza, mój syn stał obok i nadawał niestrudzenie. W końcu powiedziałam mu, że chętnie go wymienię na rurę od odkurzacza i tym sposobem uda mi się rozwiązać dwa problemy na raz. I wtedy właśnie dowiedziałam się całej prawdy o życiu. Zupełnie, jakbym opuściła swój doczesny, koślawy byt i osiągnęła nirvanę. Wszystko stało się jasne i proste. Dzięki mojemu dziecku, które jakimś cudem posiadło te całą mądrość i postanowiło się nią podzielić.
A powiedziało tak:
- Nie wymieniłabyś mnie na rurę od odkurzacza, bo kogo byś wtedy codziennie pytała, co było na obiad w szkole?
Skąd wiedział?...