sobota, 14 października 2017

Kto nie ryzykuje..

Tak. Tak właśnie dzisiaj twierdzę i w tym duchu zdecydowałam się  ponownie podpisać papiery na dozgonne szczęście. W tym samym duchu zdecydowałam się też na posiadanie mega długiego, podwójnego nazwiska, chociaż to akurat nie do końca był mój wybór- syn kategorycznie żądał, żebym nadal nazywała się tak, jak on, a mąż kategorycznie żądał, żebym teraz nazywała się tak, jak on. Można było jeszcze w akcie buntu zmienić nazwisko na jakieś bardzo polskie typu "Kiełbasa", ale o tym pomyślałam dopiero przedwczoraj, kiedy to jedno z naszych dzieci nam oświadczyło, że tak nazwie córkę.
-Nazwę córkę "Kiełbasa",a moją koleżankę namówię, żeby nazwała syna "Pies". Syn koleżanki się zakocha w mojej córce, a ja wtedy powiem: "Nie dla Psa Kiełbasa!". 
Poważnie się zastanawiam, czy oni nie kupują czegoś w szkole. 
I tak oto po podpisaniu stosownych papierów, wytańczeniu nieprawdopodobnej ilości kilometrów, wypiciu niesamowitej ilości wina,wyleczeniu kaca oraz przepracowaniu całego tygodnia, zdecydowaliśmy się wyruszyć w najkrótszą na świecie podróż poślubną. Jej niesamowita krótkość polegała na tym, że wczoraj wyjechaliśmy, a dzisiaj siedzę już na własnej, żółtej kanapie i próbuję Wam to wszystko zrelacjonować. 
Dla mnie hotel rewelacja. Nikt mi nie wkładał o czwartej rano łapy do oka. Pamiętajcie, na wypadek, gdybym kiedyś miała oceniać Wasz hotel dla jakiegoś bardzo opiniotwórczego portalu, że największym błędem jest zostawianie w pokoju kotów luzem. Poza tym wszystko jestem w stanie przetrwać. 
Dopiero jak tak na spokojnie usiadłam, to zaczęłam dostrzegać rozmaite inne zalety tego krótkiego wyjazdu. Mięliśmy pokój na samej górze, więc zupełnie nikt nam nie przeszkadzał. Nikt. Nikt nie lamentował żałośnie "Mamaaaa, a mnie się popsuło/wylało/wydaje,że w pokoju jest komar"(niepotrzebne skreślić). 
Pokój był wielkości całego naszego parteru, a że to był pałac, to mieliśmy też łazienkę z jacuzzi w wieżyczce (!). Do tego wszystkiego dostaliśmy butelkę włoskiego szampana oraz kolację i śniadanie. No,żyć nie umierać, prawda? 
I tu dziękuję losowi za to, że mamy już dzieci i od naszej prokreacji nie zależy los polskich emerytów, albowiem sromotnie by się zdziwili, że nadal nie ma na nich, kto pracować. 
Przyjechaliśmy sobie już o piętnastej, bo w internecie było napisane, że możemy, a umówmy się, zapłacone, to trzeba skorzystać. Natychmiast po wejściu obczailiśmy tę flaszkę wcale dobrego szampana, który jawnie kontrastował z kupionym na ślub "carskoje igristoje". No, to postanowiliśmy od razu spróbować. 
Degustacja przebiegła bardzo pomyślnie, pozostawiając po sobie lekki szum w głowie oraz uczucie totalnej rozlazłości. No, ale, jak już wspomniałam, atrakcji wiele, a czasu mało, to przeszliśmy do kolejnego punktu programu, którym była kolacja. 
Zasiedliśmy sami w wielkiej pałacowej sali jadalnej, przy świecach i kwiatach, a wkoło nas wyginał się Pan Kelner, który przyniósł, o zgorozo, wino. Stresowałam się jak Julia Roberts w Pretty Woman, czy dam radę właściwie ocenić, do czego służą które sztućce, a jednocześnie przeżywałam rozmaite męki, bo akurat postanowiłam być już zawsze elegancką kobietą. Siedziałam sobie zatem w tej restauracji w nowych spodniach, które jednak mogłyby być o numer większe, nowych butach, które bardzo znana marka wyprodukowała chyba w zemście na rodzaju żeńskim (marki nie wymienię przez litość) oraz nowych soczewkach kontaktowych (eleganckie kobiety przecież nie noszą okularów), w których, przysięgam, nic nie widziałam z bliska. A Pan Kelner przynosił. Przystawkę, którą się właściwie najadłam, bo była całkiem niemała, zupełnie przeciwnie do mnie. Włoską zupę, w której pływały tosty zapiekane z serem. Zupy nie dokończyłam, bo chciałam mieć choć trochę miejsca na resztę. Na drugie danie wspaniałe mięso, górę frytek, trzy rodzaje warzyw. Udało mi się spróbować mięsa i podziubać trochę marchewki. Umierałam z przejedzenia i z braku możliwości rozpięcia spodni. 
A Pan Kelner przyniósł na deser lody pływające w alkoholu. Po tym szampanie. Po tym winie. Lody. W wódzie jakiejś dobrej, pewnie też włoskiej. 
Na górę wchodziłam bardzo ostrożnie. 
Oczywiście trzeba było spróbować koniecznie, o co chodzi z tym jacuzzi.  No, bo jak to tak, wanna w wieżyczce, a człowiek nie sprawdzi...
Woda nalewała się tak, długo, że ze dwa razy prawie usnęłam. W wannie było nieprawdopodobnie duszno. Już po pięciu minutach byłam gotowa do wyjścia. Moją decyzję przyspieszył fakt, że przez niedające się zasłonić okno zobaczyłam, że  w domu naprzeciwko w oknie stoi krzesło (!).
I tak totalnie przeżarta, nie najgorzej wstawiona, przegrzana i trochę chyba przerażona tym, co niektórzy ludzie robią w wolnych chwilach, usnęłam snem sprawiedliwych, a Mąż mój padł obok, cicho pochrapując. Mam nadzieję, że będzie tam pochrapywał już zawsze.


niedziela, 1 października 2017

Gów...ne historie.

W piątek wybrałam się z koleżanką z biura pobiegać. Jestem niezmiernie dumna, ponieważ owa koleżanka, kiedy przyszła do nas do pracy, nie przeklinała, nie biegała i nie znosiła kotów. Teraz ma dwa koty, fajną życiówkę na dychę, a w sytuacjach kryzysowych klnie jak stary marynarz. 
I kiedy tak leciałyśmy przez las, dopadł mnie straszliwy ból brzucha. Jak się zatrzymałam- przeszło. Ruszyłam, boli. I tak się świetnie bawiliśmy przez kolejne pięć kilometrów, bo tyle było do domu. W domu zaczęłam szukać rozwiązania. Jako, że najprostsze sposoby zwykle dają najlepsze rezultaty, machnęłam sobie krople żołądkowe. Odczekałam pół godziny, podskoczyłam trzy razy- boli. 
Na drugi ogień poszły mądrości ludowe, czyli wódka z pieprzem (nie wiem, czy próbowaliście, ale przy dolegliwościach typowo żołądkowych naprawdę działa). Znowu pół godziny, pięć susów przez pokój- boli. No, to postanowiłam to przespać. 
Rano okazało się, że temat jest poważny, bo coś się zatkało w Minionku i, jakby to ładnie ująć, to co wchodzi otworem gębowym, nie wychodzi przeciwnym. A jak wiadomo, już Freud odkrył , jak wielką radością jest dla przeciętnego człowieka posiedzenie z gazetką ;) Dlatego już od wczoraj byłam agresywna i raczej monotematyczna. No, bo treningu też nie zrobię przecież, jak mnie coś boli w środku i nie chce przestać. 
Wczoraj wieczorem opracowałam genialny plan i zeżarłam pół paczki śliwek suszonych. Babcia zawsze tak radziła, a jak wiadomo, babcie są mądre i to wcale nie taką książkową mądrością (chociaż oczywiście jedno nie wyklucza drugiego), tylko mądrością praktyczną, bo babcie wiele przeżyły, jeszcze więcej widziały, parę razy coś zrobiły źle i teraz wiedzą na pewno. To ja się tych śliwek nafutrowałam, a dla pewności popchnęłam wodą gazowaną. 
Rano tradycyjnie obudziła mnie ruda łapa, lekko wilgotna i oblepiona żwirkiem, spoczywająca na moim czole. Niestety, mimo tak miłego początku dnia, mój układ trawienny nadal prowadził strajk. Tu się już mocno wkurzyłam, bo jest niedziela, należałoby jakieś długie wybieganie zrobić, a tu taki klops. W związku z tym zdecydowałam się porzucić mądrości ludowe na rzecz normalnej propagandy koncernów farmaceutycznych. Muszę dodać, że pierwszym specyfikiem, który mi przychodzi do głowy w takich sytuacjach jest "Obscilax", ale nie dlatego, że jestem jakąś poronioną fanką reklam leków na przeczyszczenie, nietrzymanie moczu oraz hemoroidy, które to reklamy radio mi serwuje w porze śniadania, tylko dlatego, że Średnia Młoda kiedyś wymyśliła, że ten lek nie powinien się nazywać "Obscilax", tylko "Obsrilax", od razu byłoby bardziej chwytliwie...
Niewiele dodam na koniec, bo miało być lekko i zabawnie. Lekko jest i to bardzo, się poważnie zastanawiam, czy krawcowa nie będzie mi na cito sukienki zwężać. Na wybieganie jak na razie nie wyszłam- nie miałam szans oddalić się od łazienki. Pocieszam się, że to są doświadczenia, które zbieram na moje przyszłe, babcine mądrości ;)