sobota, 27 sierpnia 2016

Minionozaurus Rex

Chodzę na crossfit. A co? Ja nie dam rady? Może to za dużo powiedziane, że chodzę. Byłam raz u miłego, baaaardzo dużego pana, który bardzo się przejmował moim miniaturowym istnieniem i ciągle prosił, żeby wzięła mniejsze obciążenie, nie robiła tyle powtórzeń, pomogła sobie drugą ręką i stale obiecywał, że i tak będę następnego dnia czuła, iż podjęłam się czegoś zupełnie nowego.
Miał rację skubany ;-) Bolało mnie wszystko- pośladki, uda, ramiona. Część mięśni rozruszałam następnego dnia na naszym klubowym treningu, resztę kolejnego dnia, pływając i byłam całkiem zadowolona.
W kolejnym tygodniu zajęcia się nie odbyły, bo nie zebrała się grupa, jednak ja postanowiłam być twarda- przez całą godzinę robiłam przysiady, pompki, brzuszki i inne okropieństwa, dzięki czemu kolejnego dnia nie mogłam się śmiać, bo wszystko mnie bolało. I znowu powoli przez kolejne dni wszystko rozruszałam. Czułam tę moc, czułam tę siłę. 
Aż przyszła ostatnia środa. Zajęcia z miłym panem się nie odbyły, bo nie było chętnych, ale pani z recepcji klubu zaproponowała mi przyjście godzinę później na takie same zajęcia do pani. I poszłam. 
Pani była mojego wzrostu, ale fizycznie różniła się ode mnie znacząco. Była wyrzeźbiona jak panie z gazetek fitness, które kiedyś namiętnie kupowałam. Pośladki miała jak dwie kule do kręgli. Prawdopodobnie mogła nimi zgniatać orzechy. Kokosowe. 
Rzeczona pani podskoczyła do drążka i zaczęła nam pokazywać, jak należy się podciągać. I wyglądało to naprawdę prosto, łatwo i przyjemnie.
A później trening wystartował. Wszystkie, ale to wszystkie ćwiczenia angażowały ramiona. Normalnie ktoś mi kiedyś dał dyplom ukończenia studiów na kierunku fizjoterapia, ale w takich momentach logiczne myślenie nie jest moją mocną stroną. Gdybym w ogóle myślała, nie robiłabym tego treningu. Nie katuje się cały trening jednej partii mięśni bo to nie ma prawa się dobrze skończyć. Oczywiście zrobiłam wszystko. Nie pozwolę, żeby mały robokop aspirujący na poganiacza niewolników ("Szybciej, poprzednia grupa zrobiła więcej, jeszcze pięć, jeszcze dziesięć!) ze mną wygrał, ja ci pokażę, ja się nie dam!
Nie dałam się. To było w środę. Dziś mamy sobotę. Siedzę sobie i piszę ten tekst, dlatego, że oparłam sobie łapki o laptopa i są one komfortowo zgięte. Od środy nie sięgam rzeczy z wyższych półek, nie śpię z ręką pod głową i nie mogę rozpiąć sobie sama stanika. 
Jak na siebie patrzę, to widzę komiks to tyranozaurusie rexie, który chciał sobie podetrzeć zadek, ale nie mógł, bo miał za krótkie łapki. 
Dzisiaj w Trochę Większym Mieście odbywa się duża, bardzo klimatyczna impreza biegowa, na którą jestem zapisana. Na tę okoliczność odbyła się w naszym domu rozmowa:
-Jak ty zamierzasz biec w takim stanie?
-Planowałam na nogach ;-)
Zatem jeżeli dzisiaj w Łodzi zobaczycie Minionka, biegnącego z numerem startowym i w ogóle nie ruszającego przy tym łapkami, to z pewnością będę ja!


niedziela, 14 sierpnia 2016

SuperTurboExtremoStrongMinion :)

Ponieważ przez trzy dni nie mogłam pływać, a roweru i biegania miałam po kokardę, postanowiłam zrealizować jedno ze swoich sportowych marzeń i zostać TurboMinionem. 
Od długiego czasu z oślinioną paszczą oglądam filmiki promocyjne z serii bardzo znanych biegów przeszkodowych i przed zapisaniem się na jeden z nich powstrzymuje mnie tylko jedna rzecz- tam są pionowe ściany! Dwumetrowe, trzymetrowe, daj Boże, że nie większe, ale kto wie... A ja mam sto pięćdziesiąt osiem centymetrów i małe chude rączki, które mojego zadka na pewno nie dałyby rady wciągnąć na taką ścianę. 
Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że raczej już nie urosnę. I dlatego trzeba coś zrobić, jakoś się wzmocnić, odkryć te pokłady mięśni, które na pewno gdzieś tam się ukrywają przyczajone i gotowe do akcji, potrzebują tylko odpowiedniego bodźca.
I tak właśnie znalazłam się na zajęciach crossfit. Stałam sobie i wyglądałam jak ratlerek, który znalazł się w stadzie bullterierów. Przede mną piętrzyła się konstrukcja, składająca się z dziwnych drążków, kółek i pasków, uchwytów i zaczepów. Od razu przyszedł mi na myśl "czerwony pokój bólu" z "Pięćdziesięciu twarzy Grey'a", tyle, że zamiast środkiem do czyszczenia skór i drewna, pachniało męskim potem i talkiem. 
Po krótkich objaśnieniach i rozgrzewce  została mi zapakowana na plecy sztanga, z którą miałam robić przysiady. No żesz, w mordę jeża, ja tu przyszłam ściany przeskakiwać, a ten mi każe robić przysiady! Ale robię sobie, jeden, drugi, trzeeeeeeciiiii, a trener mówi "Widzę w tobie potencjał", po czym dorzuca jeszcze obciążenia na tę moją sztangę. "Złamię się na pół, tylko jeszcze nie wiem, czy do przodu, czy do tyłu"- pomyślałam najpierw. Ale z drugiej strony, nie codziennie jakiś mężczyzna mówi mi, że widzi we mnie potencjał. I głupio byłoby właściwie, gdyby przy tych rosłych facetach kręgosłup mi się zsypał do majtek. 
Tak nad tym zawzięcie dumałam, że niechcący zrobiłam wszystkie powtórzenia. 
Później było jeszcze weselej- robiliśmy na przemian cztery ćwiczenia, trzeba było zrobić określoną ilość powtórzeń w czasie mniejszym niż minuta, a reszta tej minuty, to była nasza przerwa. Każdy starał się więc wykonać ćwiczenie jak najszybciej, żeby chociaż chwilę odpocząć. Macham kettlem, przerzucam piłkę lekarską, padam i wstaję, podciągam kolana do cycków, macham kettlem, przerzucam piłkę,  widzę kropki, podłoga faluję, pot mi zalewa oczy, tętno pińcet... Wszystko zrobiłam!
Taka dumna z siebie nie byłam już dawno. Super zabawa, poczucie siły, prawie nieśmiertelności. Szczególnie, kiedy następnego dnia usiłowałam wygrzebać się z łóżka... Ukucnąć... Zejść po schodach... Obejrzałam się starannie z każdej strony i wiecie co? Nie widać tych mięśni! Oszukali mnie! Łapki nadal chude jak słomki... Widocznie za mało się starałam, ale nic straconego. Już ja im pokażę w przyszłym tygodniu!

piątek, 5 sierpnia 2016

No i co Marysia zrobiła?!

Gadałyśmy dzisiaj ze znajomą o sprzątaniu. Niby bardzo prozaiczna sprawa. Każdy, kto ma szczęście nie być bezdomnym, staje przed problemem ogarniania swojego kąta, czy wręcz czterech. Pytanie tylko, jak duże są te nasze cztery kąty i ile czasu potrzeba w tygodniu na utrzymanie jakiego takiego porządku.
Muszę się przyznać, że nie rozumiem bliższych i dalszych znajomych, którzy nie mając dzieci albo posiadając jedno dziecko, budują domy po czterysta metrów, a później narzekają, że nie mają czasu sprzątać tego hangaru. I tak właśnie, od słowa do słowa, znajoma zaczęła opowiadać, że teraz co prawda mieszkają z mężem w uroczym, "malutkim" domku pod miastem, gdzie mogą organizować wesela na sto osób bez przestawiania mebli, ale nie zawsze tak było. Kilka lat temu byli młodym małżeństwem na dorobku, mieszkali w niewielkim mieszkanku w Trochę Większym Mieście i ciągle byli w pracy- każde z nich rozkręcało własny biznes.
Po dwóch miesiącach pracy w systemie "sam robię wszystko, żeby zredukować koszty", kiedy to wychodzili z domu o dziewiątej, a wracali często po północy, doszli do wniosku, że stan, w którym przestaje być widać meble, to już nawet nie jest bałagan.
Wtedy z pomocą  przyszli znajomi, którzy polecili im Panią Gienię- torpedę sprzątania, odkurzania, oczyszczania i wszelakiego Feng Shui. Nawet jeżeli człowiekowi wydaje się, że już nikt mu nie pomoże, to Pani Gienia na pewno da radę.
Pani Gienia przyjechała z dwiema córkami. Wzięła klucze i zniknęła w czeluściach pieczary zwanej kiedyś mieszkaniem.
Kiedy znajoma wróciła wieczorem do domu, po wejściu wróciła się na korytarz, żeby sprawdzić, czy na pewno nie pomyliła drzwi, a jej mąż zaczął się histerycznie śmiać. 
Otóż Pani Gienia posprzątała wszystko. Do śmieci. Piżamę. Szczotkę do włosów. Szczoteczki do zębów. Kwiatki z parapetów. Zrobiła PORZĄDEK.
Kiedy już znajoma otrząsnęła się z szoku, zarządziła wycieczkę do śmietnika celem odzyskania swoich rzeczy. Małżonek się opierał. Gotów był ponieść koszty zakupu nowego dobytku, byleby sąsiedzi nie widzieli go grzebiącego w śmietniku. Znajoma była nieugięta. 
Założyła rękawice do łokci, mężowi dała latarkę i poszli odzyskiwać dorobek swojego życia. 
Znajoma wysoka nie jest, dlatego zrobiła to, co wydawało jej się najbardziej logiczne- wspięła się na kontener i przewiesiła się przez niego w połowie.  
Grzebie sobie, grzebie, nie ten worek, nie ten worek, nie ta torba, nie ten karton. Iiiiii bingo! W jednym z pakunków znalazła swoją szczotkę do włosów. Zadowolona już miała łapać zdobycz i wyciągać ją z kontenera, kiedy jej mąż wrzasnął:
- Spier...laj! Teraz my tu grzebiemy! To jest nasz rewir! 
Znajoma przerażona hałasem przechyliła się do przodu i... wpadła do śmietnika. 
Okazało się, że mąż, znudzony czekaniem, postanowił sobie z niej zażartować.
Kiedy mi to opowiadała, zwijała się ze śmiechu, ale znając jej charakter, cieszę się razem z jej mężem, że znajoma jest nadal mężatką, a nie, po owym żarcie, już wdową.
Po Pani Gieni podobno słuch zaginął. Prawdopodobnie ruszyła dalej naprawiać świat :-) 




wtorek, 2 sierpnia 2016

Jak Minionek w mule rył...

Ponieważ jest miliard takich blogów z cyklu, co było w pakiecie startowym, jak to było zorganizowane, czy była ładna pogoda oraz jak mi było na pierwszy, drugim, dwudziestym i sto dwudziestym kilometrze, to ja wrzucę tylko parę nieuczesanych przemyśleń.
1. Nie powinni organizować zawodów z takim długim dystansem pływackim. Nigdy. Kto to widział? Tysiąc pięćset metrów... W dupach się poprzewracało.
2. W wodzie czułam się jak ninja walczący z innymi ninja- woda miała kolor, najdokładniej rzecz ujmując, czarny. Pierwszy raz zdarzyło mi się wpływać na kogoś, nie widząc go nawet z odległości dwudziestu centymetrów, dlatego parę razy dostałam kopa, który był jak grom z jasnego nieba- nie ma nikogo, a ktoś mnie kopie po paszczy.
3. Po wyjechaniu rowerem stwierdziłam, że chyba trzeba iść do domu, bo kręcę, kręcę, ale wcale nie jadę. Próbowałam rozmawiać z Krysią (rowerem), że musi się jakoś bardziej postarać, ale miała to w nosie. Oczywiście, nie zeszła bym z trasy. Jako istota pazerna pomyślałam od razu o tym, ile zapłaciłam za pakiet, o której wstałam i ile kilometrów jechałam, żeby znowu dać się zaorać. To nie wchodziło w grę. Męczyłam się straszliwie przez około dziesięć kilometrów, aż dojechałam do nawrotki i zrozumiałam- te dziesięć kilometrów było cały czas pod górkę...
 4. Na każdym okrążeniu biegowym stał pan z ręką na temblaku, który zdrową ręką przybijał mi piątkę i wrzeszczał, że kto da radę jak nie ja oraz kobiety górą. Była też pani, która na pierwszym okrążeniu przeczytała napis na stroju i później na kolejnych darła się "Minion, Minion!". Takich kibiców to ja rozumiem.
5. Część biegowa odbywała się w parku otaczającym stawy i nie do końca była zamknięta dla postronnych osób. Wcale się zatem nie zdziwiłam, kiedy z krzaka wytoczyło się dwóch panów żuli z reklamówkami i w charakterystyczny dla wesołego stanu upojenia sposób zaczęli mi tłumaczyć, że muszę wyprzedzić tę panią przede mną, bo to im burzy porządek świata. Cóż, jaki świat, taki porządek :)
6. Ogromnie lubię jeździć na zawody z kimś bliskim, kto zrobi mi masę zdjęć, z których na każde pięćdziesiąt średnio jedno nadaje się do publikacji, ponieważ na pozostałych wyglądam, jakbym nie żyła od tygodnia. Albo kto będzie krzyczał, jak długo już jestem na trasie i dlaczego właśnie mi ucieka życiówka. Albo będzie się pytał, czy długo jeszcze, bo mu się nudzi.  A na koniec powie, że niepotrzebnie się tyle czasu męczyłam, bo on za swój bieg na dwieście metrów dostał dokładnie identyczny medal.
Po ukończeniu zawodów udało mi się dorwać kawałek arbuza, którym się cała polałam i tak, z nogami całymi w błocie, uklejona sokiem, z jakimiś elementami mułu ze stawu we włosach wracałam sobie do samochodu budząc, prawdopodobnie, zdziwienie pomieszane z politowaniem. I co się tak gapili? Ninja nie widzieli, czy co?...