wtorek, 26 grudnia 2017

Minion-Narciarz

Nie wiem, jak Wy, ale ze mnie jest straszny cykor. Boję się głównie prędkości i możliwości utraty kontroli nad sytuacją. Nie tęsknię także za większą ilością adrenaliny-wychodzę z założenia, że codzienne życie dostarcza mi jej aż w nadmiarze. Dlatego też, delikatnie mówiąc, nie ucieszyłam się, kiedy mój Mąż wraz z naszym kolegą namówili mnie do wejścia na taką gigantyczną zjeżdżalnię, mówiąc, że tam wcale nie jest stromo. Tam faktycznie nie było stromo, tam zapomnieli dorobić tę rurę i spadało się prosto z progu do położonego ze trzy piętra niżej basenu. 
Z jakiegoś jednak nie do końca oczywistego powodu postanowiłam się nauczyć jeździć na nartach. No, bo wiecie- wszyscy jeżdżą, a ja mam nie jeździć?!
Na początku szło nieźle. Wynajęliśmy sobie instruktora, bardzo miłego, pulchnego górala, który nas uczył zjeżdżać pługiem i trochę skręcać, a później gonił ze mną ciągle spierdzielający orczyk. To było cztery lata temu, w górach byliśmy trzy dni, więc nauczyłam się zjeżdżać z takiej prawie płaskiej górki i zadowolona pojechałam do domu.
Trzy lata temu uznaliśmy z Mężem, że pora wjechać dłuższym orczykiem wyżej, przy czym kąt nachylenia tamtej części stoku różnił się znacząco. Ale kij tam, wjechaliśmy. Stanęłam na skraju stoku i zaczęłam się trząść i płakać. Przecież to było samobójstwo. 
Następnie odpięłam narty i zeszłam na dół. 
Po godzinie płakania wjechałam na górę po raz drugi. Trochę się tam potrzęsłam i zaczęłam zjeżdżać. Szło mi dobrze, dopóki jechałam bokiem prawie prostopadle do stoku. Przy pierwszym  zakręcie przyspieszyłam, przewróciłam się i resztę drogi pokonałam jadąc na zadku i gubiąc po drodze jedną nartę. 
Po kolejnej godzinie znów wjechałam na górę z instruktorką, która była o połowę chudsza ode mnie, co nie pomagało mi wcale, bo to jednak powinien być ktoś, kto  będzie w stanie zatrzymać moje rozpędzone członki i uratować mnie przed niechybną śmiercią. 
Wjechałyśmy na górę iiii....? Nie zgadniecie. Zaczęłam płakać. Ale Pani Instruktor nie takie rzeczy widziała. Problem polegał na tym, że jechałam kawałek w bok, a przed kolejnym zakrętem znowu zaczynałam płakać. Pani poddała się po dwóch zjazdach polegających na tym , że popychała mnie w dół, a później łapała mnie kawałek dalej, bo panika odbierała mi wszelkie odruchy związane z hamowaniem, skręcaniem, czy w ogóle czymkolwiek. 
Przez ostatnie dwa lata nie jeździliśmy zimą w góry z powodu kryzysu ekonomiczno-seksualnego. I teraz-uwaga- dla niewtajemniczonych: kryzys ekonomiczno-seksualny jest wtedy, jak zaglądasz do portfela, a tam ch...
A teraz właśnie piszę do Was z Białego Dunajca, gdzie wczoraj pół dnia walczyłam z oślą łączką, gdyż moje umiejętności narciarskie wyparowały jak kamfora. A dzisiaj dałam się namówić na wyjazd na trochę większą górkę. Tylko trochę większą, bo pięcioletnie dzieci jednak zjeżdżały z niej na krechę. Na ten moment górka prowadzi jeden zero, po tym, jak wjechałam, rozpłakałam się i zeszłam. Nie wiem, jak to ludzie robią. Ani po co to robią. I jeszcze każdy mówi- za pierwszym razem to się musisz przełamać, ale później to już pójdzie. No, akurat u mnie to potem nie ma drugiego razu. Na tej zjeżdżalni też byłam raz i mi wystarczy na całe życie. Może Wy coś podpowiecie? Warto się tak męczyć, czy lepiej od razu iść na grzańca?

niedziela, 26 listopada 2017

Minionek na promie do Szwecji (a co!)

Moja ulubiona blogerka, Janina Daily, wyprodukowała kiedyś bardzo trafny wpis o Człowieku-Polaku w samolocie, jak to potrafi sprytnie obejść ograniczenia bagażowe kitrając kiełbasę w nogawce, ale ja chciałabym Wam napisać, że Człowiek-Polak na promie to jest zupełnie inna kategoria. Głównie dlatego, że nie ma żadnych ograniczeń bagażowych. Pewnie dałoby się wtargać fortepian, pod warunkiem,że by się go później jakoś upchnęło do tej śmiesznej małej kajutki.
Niemniej problem z Człowiekiem-Polakiem na promie nie polega na tym, że może wnieść duży bagaż, tylko na tym, że tego bagażu nikt nie sprawdza, więc można w nim skitrać alkohol.
Już w terminalu zauważyliśmy, że znakomita większość osób czekających na prom posila się wódką z mniejszych lub większych flaszek i może nie byłabym tym faktem tak zdziwiona, gdybyśmy wszyscy razem nie płynęli na bieg przełajowy...
Po wejściu na prom zrobiło się jeszcze weselej-udaliśmy się do baru na piwo, a współbrać była już w takim stanie, że przewracała się podczas rozmaitych tańców przełajowych z figurami. Kiedy my około godziny dwudziestej trzeciej udaliśmy się na zasłużony spoczynek, zabawa na parkiecie dopiero się właściwie rozkręcała. Szczęśliwie nocowaliśmy na innym pokładzie, więc nie było nam dane słyszeć reszty imprezy. Wiem, wiem, nie umiemy się bawić ;-)
Następnego dnia o dziewiątej zapakowano nas w autokary i wywieziono do ichniejszego parku krajobrazowego, gdzie mieliśmy biegać odpowiednio na dystansach pięciu, dziesięciu i piętnastu kilometrów. Niektórzy towarzysze podróży wyglądali na wciąż pijanych, ale zdeterminowanych.
My również zdeterminowani, chociaż nieprzyzwoicie trzeźwi, stanęliśmy na starcie, a później okazało się, że taki szwedzki bieg tym się głównie różni od biegu w województwie łódzkim, że całą drogę jest pod górę. A oprócz tego są kamienie, korzenie, doły, gnijące liście oraz bagna (tak!). Na siódmym kilometrze poważnie rozważałam oddanie śniadania, a na ósmym wyrażałam głośno swój stan, obrażając organizatorów, ludzi, którzy zakładali ten park oraz ludzi, którzy wytyczali trasy biegowe.
Biegłyśmy całą drogę we dwie, z koleżanką Sylwią, która, jak  już kiedyś pisałam, nie znosiła kotów i brzydziła się bieganiem, a teraz trenuje ze mną trzy razy w tygodniu, jeździ na zawody i ma dwa koty.
Raz po raz mijałyśmy grupki ludzi o zielonych twarzach, przypuszczalnie próbujące ustalić, jak to się stało, że są w środku lasu. Na ich niekorzyść działał też fakt, że nie było tak pięknie jak u nas, że człowiekowi co chwilę wodę wciskają, tylko obowiązywała zasada: "Jak dobiegniesz do mety, to dostaniesz".
Największy smutek odczułyśmy, kiedy pan siedzący nam na plecach przez dobre siedem kilometrów wyrwał nagle do przodu, wyprzedził nas i tyle go widziałyśmy, a jako największy sukces  odnotowałyśmy wyprzedzenie jednej pani, którą bardzo długo widziałyśmy daaaaleko przed sobą. Na zdjęciach z mety widać, jak przed nią spierdzielamy co sił w nogach, bo jeszcze walczyła.
Miejsca zajęliśmy bardzo zacne, chociaż nikomu z nas nie udało się wskoczyć na pudło, a ja stwierdzam, że odkryłam niezawodny sposób na pokonanie konkurencji- należy im dawać alkohol :)




sobota, 4 listopada 2017

Jak Minion odchudzał się.

Przytyłam. Serio. Po tym, jak w sierpniu okazało się, że cały rok ciężkiej pracy w ogóle się nie przełożył na żadne efekty w postaci życiówek na zawodach, odpuściłam sobie regularne treningi. Zyskałam za to nowe uzależnienia, na przykład od wspaniałej, ale nieziemsko kalorycznej szynki szwarcwaldzkiej. 
Na szczęście na przełomie września i października mój mózg łaskawie dał mi znać, że już z ciałem odpoczęli i jakbym chciała, to ewentualnie mogą coś potrenować. Wtedy właśnie popełniłam ten okropny błąd, który polegał na tym, że się zważyłam.

Cztery kilo. Tyle przybyło w okresie cudownego lenistwa, co niestety widać w postaci wałka na brzuchu. Natychmiast wpadłam w panikę, bo jest to przede wszystkim cztery kilo więcej to targania ze sobą podczas zawodów. No, to, proszę Państwa, ja bym jednak chciała te cztery kilo gdzieś zostawić. W tym celu rozpoczęłam przeszukiwanie internetów, bo niby wiem, że trzeba sobie policzyć zapotrzebowanie kaloryczne, następnie je troszkę uciąć i tylko uczciwie pilnować, żeby nie przekraczać, ale przeraża mnie ważenie wszystkiego, czytanie tych etykiet, a jak chcę zeżreć talerz zupy u Cioci, to nagle jest problem, bo przecież nie wiem, co ona tam włożyła i czy ta zupa ma bardziej dwieście kalorii czy pięćset. 
Postanowiłam zatem oszukać system i znalazłam pana, który był bardzo zachwalany przez trenujące kobiety- że przesyła gotowe jadłospisy, proste, nie zabierające czasu, bardzo skuteczne i w ogóle cud miód. Napisałam do owego pana opisując siebie, specyfikę dyscypliny oraz oczekiwane efekty, a pan zainkasował pieniążki, a następnie zniknął na około dwa tygodnie, podczas których ja, co prawda, już trenowałam, ale na wszelki wypadek żarłam wszystko, co znalazłam. Na zapas. A później dostałam jadłospis. 
I teraz się zastanawiam, jak Wam to opisać, żebyście jak najbardziej mogli się poczuć jak ja w tamtym momencie. Pomyślcie sobie, że straszliwie lubicie jeść. I to w sumie wszystko jak leci. Warzywa, owoce, nabiał, drób, mięso, zupy wszelakie, makarony, kasze, ryż, kluchy, ziemniaki, klasyczną kuchnię polską, ale też śródziemnomorską, niewiele jest naprawdę rzeczy, których nie lubię, a należy do nich na przykład ośmiornica. Ogólnie, jakbym miała wymienić najfajniejsze top trzy rzeczy, które można robić w życiu, to na pewno w tej trójce byłoby jedzenie. 
I sobie siedziałam na mojej żółtej kanapie, otworzyłam ten jadłospis, który byłam gotowa przewijać i przewijać, bo to w końcu na miesiąc. A on, ten dany jadłospis, miał pięć linijek. Pięć. Na cały miesiąc. Codziennie to samo. Na śniadanie cztery jajka smażone, ale za to bez pieczywa albo sto pięćdziesiąt gramów kabanosów. Na obiad kurczak gotowany z ryżem albo z twarożkiem. Serio? Codziennie?
No, to sama się wzięłam na sposób. Wywaliłam szynkę szwarcwaldzką, czipsy, czekoladę, cukier do kawy, a uwierzcie mi, że to naprawdę wymaga siły charakteru, jak siedzi sobie obok Was Wasza rodzina i wcina czipsy, a Wy nic. 
Dwa tygodnie się tak umartwiałam, oczywiście treningi już pełną parą. Do tego zaczęłam chodzić na cudowne treningi personalne, których cudowność polega głównie na tym, że bardzo miły młody człowiek mi stoi nad głową i krzyczy, ze szybciej, jeszcze pięć, do końca pchaj, a później przez dwa dni nie mogę chodzić. 
Po dwóch tygodniach bardzo zadowolona z własnej siły charakteru postanowiłam się zważyć ponownie. I tu się kończy całe moje zrozumienie dla wszechświata, bo katując się, żrąc jakieś sałatki, pełnoziarniste pieczywo i nawet hummus, przytyłam kilogram. Nie wiem, nie znam się, nie ogarniam.
Pozdrawiam znad czipsów. 



sobota, 14 października 2017

Kto nie ryzykuje..

Tak. Tak właśnie dzisiaj twierdzę i w tym duchu zdecydowałam się  ponownie podpisać papiery na dozgonne szczęście. W tym samym duchu zdecydowałam się też na posiadanie mega długiego, podwójnego nazwiska, chociaż to akurat nie do końca był mój wybór- syn kategorycznie żądał, żebym nadal nazywała się tak, jak on, a mąż kategorycznie żądał, żebym teraz nazywała się tak, jak on. Można było jeszcze w akcie buntu zmienić nazwisko na jakieś bardzo polskie typu "Kiełbasa", ale o tym pomyślałam dopiero przedwczoraj, kiedy to jedno z naszych dzieci nam oświadczyło, że tak nazwie córkę.
-Nazwę córkę "Kiełbasa",a moją koleżankę namówię, żeby nazwała syna "Pies". Syn koleżanki się zakocha w mojej córce, a ja wtedy powiem: "Nie dla Psa Kiełbasa!". 
Poważnie się zastanawiam, czy oni nie kupują czegoś w szkole. 
I tak oto po podpisaniu stosownych papierów, wytańczeniu nieprawdopodobnej ilości kilometrów, wypiciu niesamowitej ilości wina,wyleczeniu kaca oraz przepracowaniu całego tygodnia, zdecydowaliśmy się wyruszyć w najkrótszą na świecie podróż poślubną. Jej niesamowita krótkość polegała na tym, że wczoraj wyjechaliśmy, a dzisiaj siedzę już na własnej, żółtej kanapie i próbuję Wam to wszystko zrelacjonować. 
Dla mnie hotel rewelacja. Nikt mi nie wkładał o czwartej rano łapy do oka. Pamiętajcie, na wypadek, gdybym kiedyś miała oceniać Wasz hotel dla jakiegoś bardzo opiniotwórczego portalu, że największym błędem jest zostawianie w pokoju kotów luzem. Poza tym wszystko jestem w stanie przetrwać. 
Dopiero jak tak na spokojnie usiadłam, to zaczęłam dostrzegać rozmaite inne zalety tego krótkiego wyjazdu. Mięliśmy pokój na samej górze, więc zupełnie nikt nam nie przeszkadzał. Nikt. Nikt nie lamentował żałośnie "Mamaaaa, a mnie się popsuło/wylało/wydaje,że w pokoju jest komar"(niepotrzebne skreślić). 
Pokój był wielkości całego naszego parteru, a że to był pałac, to mieliśmy też łazienkę z jacuzzi w wieżyczce (!). Do tego wszystkiego dostaliśmy butelkę włoskiego szampana oraz kolację i śniadanie. No,żyć nie umierać, prawda? 
I tu dziękuję losowi za to, że mamy już dzieci i od naszej prokreacji nie zależy los polskich emerytów, albowiem sromotnie by się zdziwili, że nadal nie ma na nich, kto pracować. 
Przyjechaliśmy sobie już o piętnastej, bo w internecie było napisane, że możemy, a umówmy się, zapłacone, to trzeba skorzystać. Natychmiast po wejściu obczailiśmy tę flaszkę wcale dobrego szampana, który jawnie kontrastował z kupionym na ślub "carskoje igristoje". No, to postanowiliśmy od razu spróbować. 
Degustacja przebiegła bardzo pomyślnie, pozostawiając po sobie lekki szum w głowie oraz uczucie totalnej rozlazłości. No, ale, jak już wspomniałam, atrakcji wiele, a czasu mało, to przeszliśmy do kolejnego punktu programu, którym była kolacja. 
Zasiedliśmy sami w wielkiej pałacowej sali jadalnej, przy świecach i kwiatach, a wkoło nas wyginał się Pan Kelner, który przyniósł, o zgorozo, wino. Stresowałam się jak Julia Roberts w Pretty Woman, czy dam radę właściwie ocenić, do czego służą które sztućce, a jednocześnie przeżywałam rozmaite męki, bo akurat postanowiłam być już zawsze elegancką kobietą. Siedziałam sobie zatem w tej restauracji w nowych spodniach, które jednak mogłyby być o numer większe, nowych butach, które bardzo znana marka wyprodukowała chyba w zemście na rodzaju żeńskim (marki nie wymienię przez litość) oraz nowych soczewkach kontaktowych (eleganckie kobiety przecież nie noszą okularów), w których, przysięgam, nic nie widziałam z bliska. A Pan Kelner przynosił. Przystawkę, którą się właściwie najadłam, bo była całkiem niemała, zupełnie przeciwnie do mnie. Włoską zupę, w której pływały tosty zapiekane z serem. Zupy nie dokończyłam, bo chciałam mieć choć trochę miejsca na resztę. Na drugie danie wspaniałe mięso, górę frytek, trzy rodzaje warzyw. Udało mi się spróbować mięsa i podziubać trochę marchewki. Umierałam z przejedzenia i z braku możliwości rozpięcia spodni. 
A Pan Kelner przyniósł na deser lody pływające w alkoholu. Po tym szampanie. Po tym winie. Lody. W wódzie jakiejś dobrej, pewnie też włoskiej. 
Na górę wchodziłam bardzo ostrożnie. 
Oczywiście trzeba było spróbować koniecznie, o co chodzi z tym jacuzzi.  No, bo jak to tak, wanna w wieżyczce, a człowiek nie sprawdzi...
Woda nalewała się tak, długo, że ze dwa razy prawie usnęłam. W wannie było nieprawdopodobnie duszno. Już po pięciu minutach byłam gotowa do wyjścia. Moją decyzję przyspieszył fakt, że przez niedające się zasłonić okno zobaczyłam, że  w domu naprzeciwko w oknie stoi krzesło (!).
I tak totalnie przeżarta, nie najgorzej wstawiona, przegrzana i trochę chyba przerażona tym, co niektórzy ludzie robią w wolnych chwilach, usnęłam snem sprawiedliwych, a Mąż mój padł obok, cicho pochrapując. Mam nadzieję, że będzie tam pochrapywał już zawsze.


niedziela, 1 października 2017

Gów...ne historie.

W piątek wybrałam się z koleżanką z biura pobiegać. Jestem niezmiernie dumna, ponieważ owa koleżanka, kiedy przyszła do nas do pracy, nie przeklinała, nie biegała i nie znosiła kotów. Teraz ma dwa koty, fajną życiówkę na dychę, a w sytuacjach kryzysowych klnie jak stary marynarz. 
I kiedy tak leciałyśmy przez las, dopadł mnie straszliwy ból brzucha. Jak się zatrzymałam- przeszło. Ruszyłam, boli. I tak się świetnie bawiliśmy przez kolejne pięć kilometrów, bo tyle było do domu. W domu zaczęłam szukać rozwiązania. Jako, że najprostsze sposoby zwykle dają najlepsze rezultaty, machnęłam sobie krople żołądkowe. Odczekałam pół godziny, podskoczyłam trzy razy- boli. 
Na drugi ogień poszły mądrości ludowe, czyli wódka z pieprzem (nie wiem, czy próbowaliście, ale przy dolegliwościach typowo żołądkowych naprawdę działa). Znowu pół godziny, pięć susów przez pokój- boli. No, to postanowiłam to przespać. 
Rano okazało się, że temat jest poważny, bo coś się zatkało w Minionku i, jakby to ładnie ująć, to co wchodzi otworem gębowym, nie wychodzi przeciwnym. A jak wiadomo, już Freud odkrył , jak wielką radością jest dla przeciętnego człowieka posiedzenie z gazetką ;) Dlatego już od wczoraj byłam agresywna i raczej monotematyczna. No, bo treningu też nie zrobię przecież, jak mnie coś boli w środku i nie chce przestać. 
Wczoraj wieczorem opracowałam genialny plan i zeżarłam pół paczki śliwek suszonych. Babcia zawsze tak radziła, a jak wiadomo, babcie są mądre i to wcale nie taką książkową mądrością (chociaż oczywiście jedno nie wyklucza drugiego), tylko mądrością praktyczną, bo babcie wiele przeżyły, jeszcze więcej widziały, parę razy coś zrobiły źle i teraz wiedzą na pewno. To ja się tych śliwek nafutrowałam, a dla pewności popchnęłam wodą gazowaną. 
Rano tradycyjnie obudziła mnie ruda łapa, lekko wilgotna i oblepiona żwirkiem, spoczywająca na moim czole. Niestety, mimo tak miłego początku dnia, mój układ trawienny nadal prowadził strajk. Tu się już mocno wkurzyłam, bo jest niedziela, należałoby jakieś długie wybieganie zrobić, a tu taki klops. W związku z tym zdecydowałam się porzucić mądrości ludowe na rzecz normalnej propagandy koncernów farmaceutycznych. Muszę dodać, że pierwszym specyfikiem, który mi przychodzi do głowy w takich sytuacjach jest "Obscilax", ale nie dlatego, że jestem jakąś poronioną fanką reklam leków na przeczyszczenie, nietrzymanie moczu oraz hemoroidy, które to reklamy radio mi serwuje w porze śniadania, tylko dlatego, że Średnia Młoda kiedyś wymyśliła, że ten lek nie powinien się nazywać "Obscilax", tylko "Obsrilax", od razu byłoby bardziej chwytliwie...
Niewiele dodam na koniec, bo miało być lekko i zabawnie. Lekko jest i to bardzo, się poważnie zastanawiam, czy krawcowa nie będzie mi na cito sukienki zwężać. Na wybieganie jak na razie nie wyszłam- nie miałam szans oddalić się od łazienki. Pocieszam się, że to są doświadczenia, które zbieram na moje przyszłe, babcine mądrości ;)


piątek, 22 września 2017

Minionowe ślubne wypadki i przypadki ;)

Powiem Wam, że to się okazało nie być wcale taką prostą sprawą. Że niby ludzie, delikatnie mówiąc, dorośli i dojrzali, to już się nie będą sprzeczać o głupoty i będą podejmowali same poważne decyzje, szczególnie, jeżeli chodzi o poziom wydatków. Taaaaa...
Koncepcja się zmieniała, można powiedzieć, z dnia na dzień. Od stwierdzenia "zróbmy to po chyłkiem i przy jak najmniejszej ilości wtajemniczonych", poprzez "no dobra, zróbmy jakiś mały obiad, byle krótko" dotarliśmy do "Pani Leno, czy taka ilość narodu się zmieści?". 
Ja tam nie wiem, jak to działa. Coś człowiekowi na mózg pada w takich krytycznych momentach i nagle z jakichś skomplikowanych matematycznych operacji wychodzi mu, że potrzebuje dwunastu druhen w różowych kieckach z irracjonalnie wielkimi kokardami na zadkach oraz lodowej rzeźby łabędzia (!).
Ale przytłoczyć człowieka potrafią też najprostsze rzeczy, jak zakup koszuli. Odwiedziliśmy kilka sklepów z koszulami, ale nigdzie nie mieli dokładnie takiej, jak miała być. 
Wczoraj trafiliśmy do sklepu o nazwie, uwaga, "Świat koszul". To brzmiało całkiem obiecująco. Po wejściu okazało się, że wygląda jeszcze lepiej. Duży lokal zastawiony był wielkimi regałami pełnymi koszul, a Pani Ekspedientka zdawała się być stworzona do obsługi trudnych klientów. Wysłałam nawet sms do koleżanki, że "słuchaj, Kaśka, tutaj to się po prostu musi udać". I tak wywiązał się dialog:
- Czy są białe koszule? 
- Oczywiście, życzy Pan sobie śnieżną biel, ivory, ecru, kremową? Klasyczną, czy taliowaną? Ile Pan ma wzrostu, dobierzemy długość. Na guziki, czy na spinki?
Pani sprawnie przerzucała koszule na regałach, żeby finalnie przytaszczyć tę jedną, jedyną i tu padło pytanie, chyba jedyne, na które nie była przygotowana:
-Nie macie z mniejszym kołnierzykiem? 
Wyszliśmy. Bez koszuli. Ze sklepu, gdzie były wszystkie koszule świata. Takie rzeczy tylko u nas. 

A Pani z Cukierni zrobiła mi dzień, ponieważ dałam jej na cyfrowym nośniku zdjęcie, które ma się pojawić na torcie. A Pani to sobie zapisała. Tadam!




poniedziałek, 18 września 2017

Nowy Projekt Miniona Vol. 2

Na początek muszę się pochwalić, że jestem dzisiaj przedmiotem niewybrednych żartów z powodu tego, jak chodzę. A chodzę jak pijany krab, ponieważ wczoraj udało mi się dotrzeć na Łowicki Półmaraton Jesieni, super imprezę, na którą namówiła mnie koleżanka. Koleżanka, która sama nie dojechała, więc nikt się dzisiaj z niej nie śmieje :)
Półmaraton był cudny. Tak podejrzewam, ponieważ padała bardzo podstępna mżawka. Ni to deszcz, ni to mgła, w każdym razie jej główna działalność polegała na tym, że razem z nią spływał do oczu cały pot. Zatem biegłam przez pół drogi z zamkniętymi oczami, bo sól z potu szczypała niemiłosiernie. Jak miałam akurat otwarte któreś oko, to zerkałam na zegarek i cały czas powtarzałam sobie "nie leć tak, zdążysz, lecisz powyżej założonego tempa, to się źle skończy". Ale prawda była taka, że biegło mi się świetnie. Trasa mało skomplikowana, dość płaska, przede mną pani w niebieskiej koszulce, którą serdecznie pozdrawiam- nie wiem, czy wie, ale była idealnym zajączkiem. A ja się czułam jak młoda bogini- nogi nie bolały, oddychałam w miarę spokojnie, dożywiałam się, piłam i kolejne kółka leciały szybko. Bo były to kółka cztery, ale że niewiele widziałam, to nie zdążyło mi się znudzić. 
Gdyby było tak cudownie, to bym pewnie napisała tylko krótki wpis - mam nową wypasioną życiówkę półmaratońską i wstawiła jakieś zmoknięte, ale dumne zdjęcie. Ale przecież to o mnie chodziło, więc nie mogło być tak pięknie ;)
Po przepatatajaniu dziewiętnastu kilometrów złapały mnie skurcze. Trzy. W lewą łydkę, w prawą łydkę i w prawą stopę. W pełnym pędzie prawie bym wywinęła orła. Następnie zaczęłam płakać, bo właśnie odjeżdżała mi moja piękna życiówka. Następnie dopadłam do pierwszego lepszego drzewa, żeby się porozciągać. 
To była nieprawdopodobna walka, a biegoszłam w tak dziwnych pozycjach, że jakaś miła pani policjantka za wszelką cenę chciała mnie ściągnąć z trasy i zataszczyć do punktu medycznego. Dobrze, że nie odważyła się podejść bliżej, ponieważ do mety miałam kilometr i byłam gotowa tam dotrzeć choćby na czterech, a poziom agresji miałam niebezpiecznie wysoki. Wtedy dopiero miałabym o czym pisać- słuchajcie, wczoraj zostałam aresztowana na półmaratonie za pobicie funkcjonariusza na służbie...
Przed metą trzeba było zrobić rundę honorową wokół bieżni na stadionie. W związku z tym wszystkie siły i środki zaangażowałam w to, żeby jakoś w miarę prosto się trzymać i nie wyglądać jak Quasimodo, bo oni tam robili zdjęcia (!). 
Skurcze oczywiście minęły jak ręką odjął po przekroczeniu linii mety. Życiówkę zrobiłam, chociaż nie taką, na jaką się zanosiło przez te dziewiętnaście kilometrów. 
Bilans ogólnie uważam za udany, ponieważ impreza była bardzo fajna, bardzo klimatyczna (Łowiczanki w strojach, te sprawy). Najbardziej podobał mi się pakiet startowy. Głównym sponsorem był Łowicz, wiecie, ta firma produkująca dżemy, przeciery itd. Poszłam sobie do punktu,a oni mi dali dwie wielkie reklamówki pełne słoików, które to reklamówki ledwo zaciągnęłam do samochodu. 

No i miałam Wam napisać coś o tym, czym właściwie jest nowy projekt Miniona. Podpowiem, że od paru tygodni biegam jak kot z pęcherzem po różnych szacownych instytucjach typu cukiernia czy kwiaciarnia. A dzisiaj jeszcze pośród tych niesamowitych zakwasów próbuję roznosić buty.  I jestem nieustająco wstrząśnięta, że będę się musiała umalować. A teraz szybko, szybko, zanim się zorientujemy, że to bez sensu ;-)



środa, 6 września 2017

Nowy projekt Miniona vol. 1

Czeeeeść! Czy też, jak to się teraz mówi "Siemandero!".
Nic nie piszę, ale to nie znaczy, że nic nie robię. O, nie, nie. Mam taki życiowy projekt, że o ja pierdziu. Cały problem polega tym, że nie mogę Wam jeszcze napisać, co to będzie, ponieważ jeszcze mam parę spraw do załatwienia, parę osób do wciągnięcia w temat, ale obiecuję, że za parę dni wtajemniczę Was we wszelkie, jakże interesujące szczegóły.
Jeżeli chodzi o pozostałe kwestie, to odpowiednio:
Tak, trenuję. Wstałam z kanapy. Staram się nie za dużo żreć, bo nie stać mnie chwilowo na większe ubrania :)
Zrezygnowałam z ostatniego startu w tym sezonie, ponieważ to by była czarna rozpacz. A to ma być czysta radość. Radość, jakiej niestety nie odczuwałam od czasu ukończenia maratonu. 
Dlatego zdecydowałam się nie trenować na razie według planu, nie rozpaczać, jeżeli nie uda mi się wyjść na trening, ani nie stawiać przed sobą zbyt ambitnych celów. 
Chciałabym znów cieszyć się tym, co robię, do pewnego momentu każdym treningiem jarałam się jak dzika, a teraz muszę się nieźle sama siebie naprzekonywać, że warto się ruszyć z domu. 
Rozważam nawet start na zawodach w stroju Minionka :)
A na razie cierpię, jak każdy rodzic we wrześniu, tłumacząc co rano, że życie naprawdę się nie kończy z pierwszym dzwonkiem, że trzeba odrabiać lekcje oraz nie można zostać w domu z powodu bólu istnienia...

wtorek, 15 sierpnia 2017

Podnosić się, czy jeszcze poleżeć?...

Kochani, przepraszam Was bardzo za milczenie w ostatnich tygodniach. Bardzo lubię pisać, bardzo lubię trenować, ale po ostatnich startach parę rzeczy musiałam sobie poukładać w głowie. Chciałabym bardzo powiedzieć, że oto właśnie skończyłam  i już wiem, jak dalej żyć, przynajmniej w sferze sportowej, ale, niestety, guzik prawda. 
Odsłuchiwałam wczoraj całkiem przyjemną gadkę motywacyjną dla sportowców (nie pytajcie) i padło tam takie bardzo trafne zdanie o tym, że porażki osłabiają mocno i na długo, ale przecież nie da się ich uniknąć. Co więcej- są najlepszą nauką. No, to muszę powiedzieć, że się w tym sezonie dużo nauczyłam...
Nie odzywałam się, ponieważ bardzo fajnie jest pisać o tym, że coś się udało, pokonało się po raz kolejny własne granice, podniosło poprzeczkę i "Hej, teraz Wy spróbujcie", a nie bardzo przychodziło mi do głowy, co Wam napisać, jeżeli okazało się, że nie poprawiłam się w ogóle od zeszłego roku. Czuję się, jakby życie mi ten rok treningów wyrzuciło do śmieci. A, jak już kiedyś pisałam, są takie dni, kiedy głównie kombinuję, jak poprzesuwać wszystkie inne rzeczy, żebym dała radę zrobić to długie wybieganie, długie wyjeżdżenie albo długie wypływanie (bo krótsze jednostki zawsze się tam gdzieś upchnie). Zupełnie szczerze polubiłam to zmęczenie oraz to, że zwykle mnie bolą nogi (tak po prostu sobie na co dzień czuję, że je mam) oraz to, że często jestem zmuszona zrezygnować z innych rzeczy po to, żeby wystartować w od dawna planowanych zawodach. 
Co się robi, jak się czekało cały rok na sezon tri, a ten okazał się kompletną porażką? Zaciska się zęby, poprawia koronę i zasuwa dalej? Pewnie tak... Może jutro...
Dzisiaj w moim Trochę Mniejszym Mieście odbywają się zawody, prawdziwe nasze lokalne święto biegowe, cudownie zorganizowane, z możliwością spotkania wielu wspaniałych znajomych, a jakby tego było mało, nasz Trenejro będzie za konferansjera. Ja jestem oczywiście w szczytowej formie- coś mi w zeszłym tygodniu chrupnęło w plecach i nie mogę się schylać, a mój fizjo pojechał w podróż poślubną, więc nie ma mnie kto poskładać do kupy. I w tym oto radosnym stanie ciała i ducha udam się majestatycznie przeczłapać półmaraton. Nie na wynik, chociaż bardzo bym chciała, ale dlatego, że tego dnia po prostu trzeba tu u nas być i chłonąć tę niesamowitą atmosferę. 
A jutro pewnie wyciągnę rower. Albo pójdę na basen. Albo rzucę to wszystko w cholerę. Jeszcze się zastanawiam. 


poniedziałek, 24 lipca 2017

Jak Minion umarł w butach (biegowych).

Noo, tego to mi nikt nie powiedział. Że będzie bolało. Bardzo bolało. I bardzo długo bolało. Że głowa będzie po drodze odmawiać posłuszeństwa kilkadziesiąt razy, że będę płakać, że będę żywo zainteresowana puszczeniem pawia do rowu. Że porobią mi się rany od spodenek, mimo że spodenki sprawdzone w niejednym boju. Że mimo wszystko będzie mnie stać na uśmiech na mecie. 
Żeby dobrze pokazać całą sytuację należałoby zacząć od soboty, kiedy to mieliśmy pojechać po południu do Bełchatowa, na spokojnie tam wszystko zainstalować, a później iść na jakąś fajną kolację, obejrzeć jakiś dobry film i należycie się wyspać. Jak nietrudno się domyślić- nie wyszło. 
Już po przyjeździe zaczęłam panikować, bo nie wzięłam mojego magnezu w mega dawkach, bez którego nie wyobrażam sobie żadnego dłuższego dystansu, bo zaraz łapią mnie skurcze. Żadna napotkana apteka nie była w stanie niczego podobnego zaoferować. Niezrażeni tym faktem pojechaliśmy nad zbiornik Słok wstawiać rower. Trzy worki znalezione w pakiecie startowym niezbyt wiele mi mówiły, popytałam zawodników obok i oni mieli zupełnie przeróżne pomysły, jak je wykorzystać. Poszłam zatem zapytać wolontariusza- i to był błąd. Pan powiedział, że do jednego worka pakuję rzeczy na rower, do drugiego na bieg, do trzeciego ewentualnie depozyt i to wszystko zostawiam u nich, a oni to rozwiozą gdzie trzeba. 
Do odprawy było jeszcze trochę czasu, zatem poszliśmy opierdzielić jakiś makaron. 
Na odprawie oprócz wielu nikomu niepotrzebnych rzeczy dowiedziałam się, że .... sama sobie powinnam rzeczy porozwozić do poszczególnych stref. Wyskoczyliśmy z hali Energia jak dzicy, bo niebezpiecznie zbliżała się godzina zamykania tego bałaganu. Worek udało mi się zabrać z pierwszej strefy i dosłownie rzutem na taśmę podać do drugiej. 
Magnez również rzutem na taśmę kupiliśmy w Rossmanie przed samym zamknięciem. 
Już o dwudziestej drugiej byliśmy z powrotem w hotelu i w ogóle nie chciało nam się spać. Z tego miejsca chciałabym bardzo polecić film "Pitbull-niebezpieczne kobiety", zeszło nam do wpół do pierwszej :)
Wczorajszy poranek pamiętam jak przez mgłę- jadłam śniadanie, potem nagle wylądowałam nad Słokiem i pianką w ręce i trzęsącymi się kolanami, a później już byłam w wodzie i słyszałam odliczanie 3...2...1... 
Płynęło mi się dobrze. Wolno, ale dobrze. Głównie przeszkadzały mi tradycyjne problemy z nawigacją. Jak się ma astygmatyzm, to człowiek płynie, wydawać by się mogło, centralnie na bojkę, a później się okazuje, że guzik prawda. Wolę w każdym razie tak myśleć, niżby miało się okazać, że po prostu jestem nawigacyjną pierdołą. Nawet jak wychodziłam z wody, to pan konferansjer stwierdził, że chyba po drodze zdążyłam paznokcie pomalować... Ale ja się nie zrażałam, bo za mną płynął jeszcze jeden pan. Co prawda miał podobno sześćdziesiąt osiem lat, ale przecież sztuka jest sztuka!
Wytoczyłam się, znalazłam swój worek, znalazłam swój rower i wyjechałam na trasę. Straszną trasę rowerową, która będzie mi się pewnie przez całe lata śniła po nocach. Nie dość, że nie była to bynajmniej płaska trasa, jak zapewniał organizator, to jeszcze składała się w zasadzie z samych pętli i nawrotów. Co się jako tako rozpędziłam, to musiałam hamować prawie do zera, nawracać i rozpędzać się od nowa. 
Wiedziałam z literatury, że na takim dystansie to już naprawdę trzeba coś jeść, zatem kupiłam sobie super hiper batony dla sportowców, które nie dość, że nie miały czekolady i nie mogły się po drodze rozpuścić, to jeszcze miały ponad pięćset kalorii w jednej sztuce, ale niestety okazało się, że miały też strukturę trocin, których absolutnie nie dało się połknąć bez solidnego popicia. Po trzech kęsach dałam sobie spokój, bo zamiast na kręceniu skupiałam się na przeżuwaniu jak krowa.
Trasa rowerowa miała jeszcze jeden wielki feler- ogromne ilości w żaden sposób nieoznakowanych dziur i łat. Na jednej z takich dziur rower podskoczył właśnie wtedy, kiedy sięgałam do kieszeni po żel, skutkiem czego wypadły mi pozostałe żele i ten nieszczęsny, tak intensywnie poszukiwany magnez. 
"Nie no, spoko, najem się na biegu"- pomyślałam.
I jeszcze akcja stulecia- odkręciło mi się przednie koło. Pamiętam mgliście rozmowę z soboty:
-Nie powinnaś mocniej dokręcić tego koła?
-Nie, zawsze tak robię i jest super.
Zauważyłam w ostatniej chwili, myślę, że na kolejnej dziurze nasze drogi (to znaczy moje i koła) by się rozeszły.
Po siedemdziesiątym kilometrze dopadł mnie solidny kryzys. Naprawdę byłam gotowa zostawić rower na poboczu i z godnością odmaszerować w stronę miasta. Bolały mnie nogi, byłam głodna (zjadłam tylko jeden żel), z oczu kapały łzy, zadek miałam kompletnie obity i kończyły mi się napoje. Nie umiałam sobie kompletnie wyobrazić biegnięcia jeszcze półmaratonu. 
Głowę miałam już tak zmęczoną, że postanowiłam się nie napinać, nie nastawiać już na nic, spróbować to okropieństwo ukończyć i udawać, że nic nie zaszło. Zatem na pierwszą pętlę biegowa... wyszłam. 
W jednym w trzech bufetów na trasie biegowej można było zjeść kawałek banana. W pozostałych dawali tylko wodę. Na żadnych zawodach do tej pory nie spotkałam się takim poziomem zabiedzenia spożywczego. Życie ratowali mi moi kibice, którzy dzielnie dowozili Pepsi (swoją drogą polecam na długie dystanse, szybko dostarcza uderzeniowe ilości cukru i kofeiny). 
Szczególne podziękowania dla Oli, która specjalnie przyjechała na rowerze do Bełchatowa, żeby kibicować ludziom z naszego klubu, robić zdjęcia oraz ratować w trudnych momentach. To właśnie Ola jeździła wkoło trasy biegowej z butelką Pepsi i dobrym słowem, a ostatnią pętlę jechała razem ze mną i po prostu do mnie mówiła. 
I teraz najlepsze - chyba tylko ja potrafię ukończyć zawody jako ostatnia, a mimo to stanąć na najwyższym stopniu podium. Byłam najszybszą trzydziestolatką. Bo byłam jedna. 
Kiedy odbierałam nagrodę, zostałam zapytana, czy widzimy się na połówce w Mrągowie. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że im gorsze zawody,tym więcej czasu potrzeba do tego, żeby zapomnieć,jak bardzo bolało i znowu popełnić taką głupotę. 
Może jeszcze kiedyś. Nieprędko. 
P.S. Mężczyzna Mojego Życia chwilowo nie może biegać, ponieważ doznał kontuzji biegnąć po moją Pepsi. To dopiero jest poświęcenie! 
P.S. 2 Oto mina pod tytułem: "Jak jeszcze ktoś spyta mnie, czy to już ostatnie okrążenie, to mu walnę, walnę mu!!!" 





poniedziałek, 3 lipca 2017

Jak Minion na Jeziorsko wrócił

Lubię coś robić po raz pierwszy. Tak trochę nie wiedzieć, jak to będzie. Wyobrażać sobie różne rzeczy. A jeśli chodzi o zawody sportowe, to ma to tę niesamowitą zaletę, że co by się nie zrobiło, to i tak będzie życiówka ;)
Ale równie ważne jest wracanie w te same miejsca po roku, żeby sprawdzić naocznie, co się właściwie udało poprawić dziesiątkami czy nawet setkami godzin mozolnych treningów. Pierwszym takim sprawdzianem był wyjazd po roku ponownie do Makowa Mazowieckiego, drugim półmaraton w Pabianicach.  Trzeci miał miejsce wczoraj, kiedy wróciłam na miejsce swojego debiutu na dystansie 1/4 IM- do Pęczniewa nad Zalewem Jeziorsko.
W zeszłym roku pogoda była iście piekielna- było 37 stopni w cieniu, przeżycie było naprawdę ekstremalne, ale dzięki mocnej głowie udało mi się utrzymać w pionie, a nawet biec (!) i byłam w konsekwencji czwartą kobietą oraz okazałam się najszybsza w kategorii. 
W tym roku szykowałam się na większą walkę, ponieważ startowało więcej osób, a temperatura miała wynosić nie 37 stopni, a 17.
Nie przygotowałam się tylko na jedną możliwość- że może pizgać jak w kieleckim :D

Po odebraniu pakietu startowego staliśmy na brzegu zalewu patrząc na fale na pociemniałej wodzie, a kolejne podmuchy wiatru waliły nas w paszczę. 
Nie pomogła też odprawa techniczna, na której usłyszeliśmy, że lepiej dać się wyciągnąć na łódkę, niż dać się zabić żywiołowi.

Tak oto pokrzepiona ruszyłam walczyć z wodą. Kraulem pod falę nie dało się płynąć. Już po dwóch podtopieniach i patrzeniu z przerażeniem, jak łódki odławiają kolejne osoby, wymyśliłam, że trzeba płynąć żabką, nurkując w każdą nadchodzącą falę. Po nawrocie zaczynałam płynąć kraulem i tak udało mi się szczęśliwie wydostać z wody, a nogi trzęsły mi się nie z wysiłku, tylko ze strachu. 
Ale, ale! Nie było czasu, już leciałam niesiona wrzaskiem Trenejro do strefy zmian po rower, żeby wyruszyć na kolarską przygodę swojego życia. 
Nie wiedziałam, że może tak wiać. Rower tańczył w lewo i w prawo, ręce bolały od prób jechania prosto, nogi umierały, bo bardzo chciałam utrzymać prędkość, a w świat niosły się moje okrzyki, no, wiadomo jakie... I cały czas sobie myślałam- żeby tylko już zejść z tego roweru i zacząć biec, na bieganiu wiatr tak bardzo nie przeszkadza. 
A tu niespodzianka- strefa zmian skąpana w pełnym słońcu, temperatura momentalnie wzrosła o ładnych kilka stopni... 
Do tego wszystkiego przez cały etap rowerowy ciągle wyprzedzała mnie jedna pani, ja byłam szybsza na podjazdach, za to ona po płaskim, no nie potrafiłam jej uciec na tym wietrze... Wreszcie zostawiłam ją skutecznie w strefie zmian, ale później przez cały bieg oglądałam się histerycznie przez ramię, bo może mnie właśnie dogania. Nie dogoniła. Później się okazało, że była w innej kategorii wiekowej...
I powiem Wam, że byłby to absolutnie straszny dzień, dzień w którym się zajechałam kompletnie na takim przecież wcale nie bardzo epokowym dystansie. Załamałabym się kompletnie, gdyby nie to, że jednak nie byłam taka ostatnia i nawet puchar dostałam! Prześliczny. I stanik w nagrodę! 
Co polecacie na zakwasy?...



poniedziałek, 12 czerwca 2017

Jak Minion został Grażyną pływania open water.

Takim nieogarniętym się nie zostaje z dnia na dzień. Takim się trzeba urodzić po prostu. I nie będę już nigdy więcej psioczyć, że moje dziecko jest nieogarnięte. Przecież takie rzeczy się po kimś, kurde, dziedziczy. Ale po kolei. 
W ramach przeróżnych szaleństw, na które się człowiek decyduje, żeby nie było nudno, zapisałam się na maraton pływacki na jednym z nielicznych zbiorników wodnych w okolicy- zalewie Jeziorsko. Zapisałam się na dwa kilometry, ale już od jakiegoś czasu kwitła mi w głowie myśl, że co się będę rozdrabniać i jeżeli tylko się da, przepiszę się na cztery. 
Nastał weekend, a nam było bardzo nudno, bo w domu nie było dzieci. Kiedy już wszystko posprzątaliśmy, ogarnęliśmy, odkurzyliśmy itd. stwierdziliśmy, że tak nie może być i zaprosiliśmy na wieczór znajomych- bo był mecz. 
Założenie było takie, że Jerzyk (znaczy ja) dzisiaj nie pije, bo jutro płynie. 
................................................................................................................................................
Obudziłam się nieprzyzwoicie wcześnie i , niestety, z bólem głowy. Niby trzydzieści trzy lata na karku, a człowiek wcale nie mądrzeje. W ramach pokuty ruszyłam sprzątać bajzel pozostawiony przez nas wczoraj w kuchni i w salonie. W międzyczasie powstał Mężczyzna Mojego Życia i razem ze mną próbował doprowadzić dom do stanu używalności. Z powodu tych zabiegów zrobiło się dość późno, dlatego w pewnym momencie zaczęliśmy chaotycznie wrzucać różne tobołki do auta i ruszyliśmy z kopyta. 
Już po przejechaniu ok. 10 kilometrów, zaczęłam się zastanawiać nad tym, że chyba na stole w kuchni zostawiłam moją piękną bojkę pływacką, bez której nie dopuszczono by mnie do zawodów. 
Trzy głębokie wdechy i nawrotka do domu. Zrobiło się naprawdę późno. 
................................................................................................................................................
O 11 wpadłam do biura zawodów i wyzipałam pytanie, czy mogę się przepisać na dłuższy dystans. Siedząca tam pani popatrzyła, pogrzebała i orzekła, że nie mogę, bo w ogóle nie ma mnie na liście, albowiem najpewniej nie zapłaciłam. Przetrzepałam swoje konto bankowe i wiecie co? Pani niestety miała rację. Mężczyzna Mojego Życia minę miał nieodgadnioną, nie wiadomo było, czy bardziej chciałby mnie walnąć, czy wybuchnąć histerycznym śmiechem. 
Postałam chwilę  jak kołek, aż w końcu w mojej spowolnionej głowie zrodziła się myśl. No, to pytam, czy jeżeli ktoś nie dojedzie, to wcisną mnie na jego miejsce. 
Miałam jak zawsze więcej szczęścia, niż rozumu, bowiem podszedł do mnie jakiś miły Pan i oświadczył, że jego córka była zapisana, ale nie wystartuje, zatem mogę wziąć jej numer. 
...............................................................................................................................................
Podczas rozpakowywania okazało się, że nie zabrałam całkiem wielu użytecznych rzeczy- mydła do umycia okularków, żeby nie parowały, ręcznika (no, bo po co?) oraz majtek (bo przyjechałam w kostiumie). Starałam się jednak trzymać i jak wrzasnęli, że już, to potoczyłam się w kierunku wody. 
...............................................................................................................................................
Nie zabranie mydła okazało się brzemienne w skutkach. Po piętnastu minutach nie widziałam już nic, naprawdę nic, żadnych bojek, żadnej łódki, za którą mieliśmy płynąć. Płakać mi się chciało, bo przecież zalew duży, możliwości sporo, jest realna szansa, że znajdą mnie na Borholmie. W pewnym momencie wyprzedził mnie pan, który miał zieloną bojkę i stwierdziłam, że to jest moja szansa na przetrwanie, bo może chociaż on coś widzi i wie, dokąd płyniemy. 
Pan był, delikatnie mówiąc, niepocieszony, że jestem cały czas obok, odwracał się co chwilę i chyba miotał groźne spojrzenia, nie widziałam za dobrze, ale to nie było ważne. Ważna była ta zielona bojka. Jak latarnia morska w czasie sztormu. 
...............................................................................................................................................
Jak wypływałam, to śmiałam się, że znowu wrócę z wodorostem na paszczy i wiecie co? On na mnie czekał. Jakieś pięćdziesiąt metrów przed metą przyczepił mi się do czoła i za nic na świecie nie chciał puścić, a ja szamotałam się jak pijany zając i dobrze, że łódka ratownicza mnie nie próbowała wyciągnąć, jako topiącej się. 
................................................................................................................................................
Nadal nie dowierzam, że to zrobiłam. Do tego miałam przez resztę dnia okulary odciśnięte na paszczy i wracałam do domu, jak mówi Młody, na komandosa. Ale jakby mi ktoś trzy lata temu powiedział, że przebiegnę cztery kilometry, to bym się zdrowo uśmiała. A przepłynę?!... 
Poniżej zdjęcie pod roboczym tytułem "Zapomniałam leków". 


piątek, 9 czerwca 2017

Gdy nie ma dzieci.

Młody pojechał na wycieczkę szkolną na DWA DNI. Rozumiecie, co to znaczy? Takie dwa dni bez dziecka? Jako istota szalenie dociekliwa, również spytał mnie o to, co będziemy robić pod jego nieobecność:
- Mamaaaa, a co będziecie robić, jak ja będę na wycieczce?
- No, jak to co? Ganiać się nago po domu i pić alkohol!
- Ale naprawdę?...
- Nie, no co ty, wreszcie zrobię prasowanie i długi trening na rowerze...

A tak naprawdę już klaskałam uszami z radości na myśl o winie i lataniu po domu bez gaci. Bo wiecie, ja jestem taką szaloną kryptonaturystką  prawie, z tym że przez większość czasu spętaną jarzmem wyglądania i zachowywania się jak normalny, dorosły człowiek, posiadający dzieci. Muszę się przyznać, że jeszcze parę lat temu, w tych niezwykle rzadkich chwilach, kiedy bywałam sama w domu, oddawałam się z lubością swojej pasji pozbywania się odzienia i trwałoby to pewnie do dziś, bo mam tę wspaniałą sytuację, że sąsiadów mam tylko z jednej strony i mają oni okna na zupełnie inną stronę niż ja. Niestety, kiedyś podczas radosnego pląsania po pokoju w rytmie "Niech żyje bal" odkryłam, że owi sąsiedzi sobie ściągnęli do prac na dachu dekarza. To musiało być jego zlecenie życia...
Ale wracając do tematu wycieczki szkolnej- uważam za szalenie użyteczny wydatek sfinansowanie tego, żeby ktoś przez dwa dni za mnie odpowiadał niekończące się serie pytań niemożliwych, przypominał o podciąganiu spadających spodni oraz opierdzielał za wycieranie rąk w ubranie. A my w ten czas będziemy szaleć. Używać życia. Może nawet pójdziemy DO KINA (!). Przez cały tydzień myślałam o tym, co można zrobić z tak cudownie podarowanym nam czasem. Oprócz tego, że oczywiście trzeba iść do pracy i, o zgrozo, trzeba tam nawet pracować. Oraz trzeba zrobić trening. Zaprowadzić auto do serwisu. Jechać na umówioną wcześniej wizytę do lekarza. Wstawić naczynia do zmywarki. Powyciągać z kotów wszystkie zaległe kleszcze. Po raz trzydziesty odpowiedzieć niedosłyszącej babci na pytanie, kiedy Młody jedzie na wycieczkę i że naprawdę już pojechał. 
Już ok. godziny 21.30 mieliśmy to wino (odkorkowane!), odpalaliśmy jakiś niezwykły film, a ja tylko na chwilę oparłam skroń o poduszkę, bo jakaś taka ciężka była i kanciasta i... tyle pamiętam. 
A dzisiaj o 18.30 wraca z wycieczki człowiek, który potrafi wejść o drugiej do naszej sypialni tylko po to, żeby nam powiedzieć, że nie może spać, bo szafa się na niego gapi. Nie mogę się doczekać! 


sobota, 3 czerwca 2017

Jak Minion był Orką z Majorki.

Fizjo powiedział mi, że muszę się nauczyć pływać kraulem na trzy, bo inaczej się nie pozbędę problemów z szyją. Porzuciłam zatem wczoraj resztki godności i walczyłam na basenie, modląc się jednocześnie, żeby nikt tego nie nagrywał, a następnie nie wstawił na Youtube z podpisem "Grażyna triathlonu znowu w akcji". A że treningi pływackie mają to do siebie, iż zostawiają dużo czasu na myślenie, to sobie przypomniałam pewną pływacką sytuację jeszcze ze studiów.
Nie wiem, kto to wymyślił, ale komuś wyszło kiedyś z mądrych jego obliczeń, że fizjoterapeuta musi umieć pływać. Na większości wydziałów były nawet egzaminy z pływania, ale u nas, w Łodzi, akurat nie.
Na drugim roku okazało się, że to był błąd i teraz mamy wszyscy pół roku, żeby się nauczyć. I to nie tak byle jak- wszystkimi stylami, na ocenę. Nie przeraziło mnie to, bo i tak miałam przewagę nad wieloma osobami- potrafiłam jako tako pływać żabką i grzbietem. Swoją drogą egzamin zdałam na piątkę, mimo że według mnie nadal nie potrafiłam pływać ani kraulem, ani motylem.
W trakcie tej doniosłej akcji były takie jedne zajęcia, na których pan prowadzący pokazywał nam technikę pływania delfinem, ale nikt nie mógł tego zrozumieć. Wtedy z jakiegoś powodu ubzdurałam sobie w mojej pustej głowie, że to wygląda jak fala w tańcu brzucha, którym się akurat parałam. I zanim się zorientowałam, zgłosiłam się na ochotnika do pokazania techniki pływania delfinem, którym nigdy wcześniej oczywiście nie pływałam.
Trzy, cztery i poszli. Położyłam się na wodzie i zaczęłam pokazywać coś, co musiało przypominać ruchy kopulacyjne naćpanego jelenia. A żeby się wczuć lepiej w tę misję, zamknęłam oczy, no bo wiecie, to był taniec prawie. Połączenie niedoścignionej gracji z prawdziwą sportową siłą i dziesięcioma kilogramami nadwagi wciśniętymi w przyciasny kostium.
Wierzgałam, przysięgam, całą wieczność, święcie przekonana, że za chwilę wyrżnę głową w przeciwległą ścianę. Bardzo zadowolona z siebie podniosłam się do pionu i wtedy okazało się, że... jestem nadal w tym samym miejscu.
Pan prowadzący nic nie powiedział, ponieważ się dusił i płakał jednocześnie, ale starał się zachować minę godną Doktora Habilitowanego Nauk Strasznie Ważnych na zajęciach dla, zdawać by się mogło, dorosłych i zdrowych na umyśle ludzi.
Do dzisiaj mam problem zarówno z pływaniem delfinem, jak i z pokazywaniem czegokolwiek publicznie...


sobota, 27 maja 2017

Minion kierowca bombowca.

Obawiam się, że sztuka dyplomacji nie jest moją mocną stroną. Podobnie, jak zresztą wiele innych, z gotowaniem i utrzymywaniem roślinek domowych przy życiu włącznie.
Nie wiem do końca, jak to działa. Generalnie staram się być miła dla ludzi, ale i tak na końcu to ja jestem zawsze tą kobietą, która zapyta gościa z problemami z prostatą, jak mu leci.
Kilka lat temu otrzymałam bardzo poważne zadanie prowadzenia zajęć ruchowych dla grupy bardzo aktywnych osób niewidomych i głęboko niedowidzących. To byli fantastyczni ludzie- biegali, pływali, grali w piłkę i strzelali z łuku (!), a ja z uporem maniaka mniej więcej raz w tygodniu prosiłam ich, żeby popatrzyli w lustro, bo coś tam trzeba robić inaczej. Nie uciekli prawdopodobnie tylko dzięki dużym pokładom dystansu do siebie.
Jestem również całkiem niezła w sztuce spojlerowania, czyli ujawniania zakończeń filmów i książek. Nie przebiję co prawda w tej sztuce mojej babci, która przez całe lata pożyczała mi książki, okraszając je subtelnym opisem: "Bardzo dobra książka, mordercą był lokaj". Ja też jej ostatnio przyniosłam książkę i machinalnie chlapnęłam: "Masz tu książkę o ubeckich zbrodniarzach", a ponieważ już w połowie zdania byłam przerażona tym, że oto właśnie wysypałam cały temat, dodałam szybko: " Ale to się okazuje dopiero na końcu!"...
Nie jestem też dobra w wygłaszaniu pokrzepiających zdań, ani w pytaniu ciągle ludzi wkoło, czy czegoś ode mnie nie potrzebują. W swoim prostym umyśle zakładam, że jeżeli ktoś będzie w potrzebie, to spojrzy na moją średnio inteligentnie wyglądającą paszcze i wrzaśnie: "Ej, ty, chodź tu!". 
Z tej opcji skorzystał kiedyś mój ówczesny mąż (tak! miałam męża! ale o tym w innym odcinku...), kiedy to zadzwonił do mnie i rzekł: "przyjedź szybko, bo zdechł mi akumulator i musisz mnie pociągnąć". No, to ja wybiegłam z pracy (bo akurat szczęśliwie skończyłam, a nie tak, że wybiegłam nie martwiąc się, co będzie), wskoczyłam w swoją czerwoną strzałę, kupioną za zniewalającą kwotę dwóch i pół tysiąca złotych, odpaliłam silnik, wyjechałam z parkingu... i w tym momencie sprzęgło wpadło w podłogę z odgłosem pękającej linki. 
Jako wytrawny koneser wszelkiej maści awaryjnych klamotów, zadzwoniłam do teletaxi i poprosiłam, żeby przyjechał ktoś z linką holowniczą. Miny Pana Taksówkarza nie zapomnę do końca życia, należy bowiem pamiętać, ze w wieku lat dwudziestu wyglądałam na czternaście i właśnie próbowałam go namówić na to, żeby holował mnie przez pół miasta, narażając swój tył na niechybną zagładę. To oczywiście była bzdura, bo jak się jeździ samochodem w cenie roweru, to zna się budowę silnika od podstaw oraz wszelkie metody holowania, odpalania na krótko, jazdy na jednym biegu i tak dalej. 
Z powodu takich różnych doświadczeń zawsze byłam skłonna do pomagania ludziom w motoryzacyjnych potrzebach, za to oni wcale nie zawsze byli skłonni do pomagania mnie. Dlatego trzeba czasem było olać dyplomację i iść na skróty, byle do celu.
Było to właśnie wtedy, kiedy jeździłam ową czerwoną strzałą, która w ogóle była wspaniała, ponieważ jeździła do przodu i czasami do tyłu, ale miewała swoje humory, szczególnie zimą i szczególnie wtedy, kiedy musiałam się szybko gdzieś dostać.
Pamiętam jak dziś- skończyłam zajęcia w naszym szpitalu klinicznym i miałam pół godziny, żeby dostać się do zupełnie innego szpitala na drugim końcu miasta. Próbowałam odpalić kilka razy, oczywiście bez skutku, pozostało więc poszukać kogoś do pomocy. I oto był! W samochodzie obok siedział sobie ponury pan. Pogoda była okropna, lał zimny deszcz, też nie miałam ochoty wychodzić, ale, jakby to nie brzmiało, musiałam dojechać do szpitala psychiatrycznego, więc skoczyłam jak rącza łania w stronę rzeczonego pana. 
Zapukałam w szybę, okno się uchyliło, a ja z najpiękniejszym uśmiechem, na jaki było mnie wtedy stać, spytałam:
-Czy mógłby Pan odpalić mnie z kabli?
Na co pan z równie pięknym uśmiechem i triumfem w głosie odpowiedział:
-Ale ja nie mam kabli!
A ja niezrażona odparowałam:
-Ale ja mam!
Z uwagi na fakt, iż jestem już za stara na takie atrakcje oraz chyba mam kompleksy związane ze wzrostem, kocham wielkie auta. Mężczyzna Mojego Życia też. Naprawdę wielkie. Krowa, którą teraz jeździmy waży dwie tony, a jak nam kiedyś jeden pan wjechał w tył, to nic nie zostało z jego przodu, za to u nas nie było żadnych strat. 
Jechaliśmy kiedyś do pracy, ja przysypiałam, obudziło mnie nagłe hamowanie i ostry skręt w prawo, zakończony lądowaniem w rowie, które to lądowanie uchroniło nas przed zderzeniem czołowym z jakimś wariatem wyprzedzającym na trzeciego. 
Po dłuższej chwili wysiedliśmy i stwierdziliśmy, że samochód jest cały, tylko trzeba by go jakoś wyciągnąć z rowu. No, to stałam przy drodze wojewódzkiej, którą jechały całe sznury aut, machałam, skakałam, wydzierałam się i... nic. Każdy się spieszył, każdy miał to gdzieś. Aż w końcu obok nas zatrzymało się Seicento. No, słuchajcie, tak, jak kompletnie nie było mi do śmiechu, tak złożyłam się w pół i nie mogłam złapać tchu, ponieważ wyobraziłam sobie, że oto właśnie ratlerek będzie próbował przenieść gdzieś nieprzytomnego doga angielskiego, a tymczasem z Seicento wyskoczyło pięciu (!) rosłych panów, którzy kilkoma wprawnymi bujnięciami wypchnęli naszą krowę na szosę, po czym równie szybko wskoczyli do "ratlerka" i odjechali. 
Miała być na koniec przepiękna pointa o tym, że należy się starać dla innych, nawet jeżeli czasem nie wychodzi tak, jak powinno, ale niestety startuję dzisiaj podobno w jakichś zawodach, zatem wracam do tego, co mi wychodzi zdecydowanie najlepiej- panikowania i złorzeczenia, na co mi to było. A jeżeli przypadkiem znajdziecie mnie wieczorem leżącą gdzieś na Piotrkowskiej- zatrzymajcie mi czas w zegarku! 


sobota, 20 maja 2017

Jak Minion Grażyną triathlonu był.

Nie mogę słuchać ludzi błogosławiących, że zrobiło się tak pięknie i ciepło. To znaczy, ja też przez dziewięćdziesiąt procent czasu się cieszę, ale jednak jak mam biegać, to przeklinam, na czym świat stoi. Bo w zasadzie tylko kilka dni w roku się nadaje do biegania. Zimą jest oczywiście źle, bo jest za zimno, trzeba na siebie zakładać rozmaite warstwy, grzęznąć w śniegu lub taplać się w błocie. Latem jest jeszcze gorzej, bo pot leje się strugami po plecach, twarz ma kolor dojrzałej czereśni, a tempo jest żadne. Potrzebny jest dzień o temperaturze absolutnie średniej, tak najlepiej około dziesięciu stopni, lekkim zachmurzeniu, optymalnej wilgotności i odpowiednio wysokim ciśnieniu. Jeżeli ma się okropnie dużo szczęścia i się trafi taką pogodę na zawody, to na pewno się zrobi życiówkę. Niestety, życie nie jest lukrowanym ciasteczkiem, dlatego hordy biegaczy albo się ślizgają na lodzie, albo brną w błocie, albo się roztapiają w upale. 
Przy takiej pogodzie, jak dziś,  o wiele lepiej jest wyjść na rower. No, chyba, że się umawiasz na rower z grupą, a następnie nie możesz za nimi zdążyć. Zapomniałam już, jak to było w zeszłym roku, jak na każdym takim treningu byłam bliska... w sumie, nie byłam zdecydowana, czy bardziej udaru, czy pawia. Jak rozpaczliwie walczyłam, żeby się utrzymać za nimi, bo jak się człowiek oddali na więcej, niż dwa metry, to później już nie może ich z powrotem dogonić. Ale no, umówmy się, minął rok. Wydawało mi się, że go nie przespałam, tylko uczciwie przetrenowałam. Ruszyłam, jak łania, bo było z górki. Ale, niestety, jak mawia Młody, jak było z górki, to później musi być pod górkę. No i umarłam. Nogi odpadły, płuca pękły. A oni sobie pojechali. Porażka. 
Następnego dnia poszłam na basen. Było napisane "10x 50 m. ogień", no to się spinam, przebieram chudymi łapkami, staram się jak najmniej czasu tracić na oddychanie. Po drodze przeklinam nowe, super, hiper, ultra wypasione okularki, bo woda leje się na zmianę do jednego lub do drugiego oka. I pływałabym tak prawie szczęśliwie, gdybym w pewnym momencie nie zaczęła się gapić pod wodą na sąsiedni tor. A tam płynęło dziecko, może dziesięcioletnie. Z deseczką. Machało tylko nogami. I mnie wyprzedziło. 
W czwartek opowiadałam o tym wszystkim koledze z treningów, na co on stwierdził, że nie powinnam narzekać, bo on sprawdził i w zeszłym roku w Bydgoszczy byłam o prawie dwie minuty krócej od niego w strefach zmian. Tak. To jest moja koronna umiejętność jako triathlonisty. Umiem się szybko rozebrać...
Zatem, jak będziecie jechać na zawody, to pamiętajcie, że ja tam jestem po to, żebyście mieli większą satysfakcję z tego, ile osób ukończyło po Was. A poza tym, jak się zapłaciło tyle kasy za pakiet, to przecież trzeba skorzystać, a nie tak, że cyk myk i do domu :)

niedziela, 30 kwietnia 2017

Jak Minion sporty ekstremalne uprawiał.

Długi weekend. Cała Polska wyprawia się w kilku bardzo przewidywalnych kierunkach, po to, żeby tam się tłoczyć, przepychać, wydzierać i narzekać, że drogo i za dużo ludzi. No, to my też. W końcu narodowa tradycja. 
I tak właśnie wywiało nas w Tatry, a że pogoda delikatnie mówiąc nie nastrajała, to wylądowaliśmy w ogromnym i ,oczywiście, przepełnionym do granic możliwości aquaparku. Postanowiliśmy się mimo wszystko nie zrażać i właziliśmy, gdzie się dało. Sztuczna rzeka- proszę bardzo. Sztuczne fale- daaawaaać! Masaże- przód, tył, lewy boczek, prawy boczek. No i zjeżdżalnie. 
Jako niezwykle odważne istoty, załadowałyśmy się z koleżanką na zjeżdżalnię pontonową dla dzieci od lat siedmiu i, nie wadząc nikomu, sunęłyśmy raz po raz w dół z prędkością kota jadącego na odkurzaczu. Nasi panowie w międzyczasie szaleli, gdzie się dało, mijając nas od czasu do czasu na schodach i wrzeszcząc "Zajebiście!". I przy każdym kółku namawiali nas, a właściwie głównie mnie, jako jednak minimalnie bardziej odważną z nas dwóch, żebym koniecznie zjechała z zielonej zjeżdżalni, bo to jest bezdyskusyjnie najlepsza zjeżdżalnia w ich życiu. Już w tym miejscu powinnam była nabrać podejrzeń, ale uznałam, że po tym, jak Mężczyzna Mojego Życia widział ,między innymi, jakieś szesnaście wjazdów na stok narciarski, a następnie schodzenie z płaczem w dół, to powinien sam z siebie wymyślić, że panicznie boję się prędkości oraz braku kontroli. 
Za każdym razem, kiedy panowie przebiegali, pytałam, czy zjeżdżalnia jest bardzo stroma, a oni za każdym razem mówili, że nie. Jest dosyć szybka, ale nie jest stroma. 
I tak chyba po kwadransie myślenia i ciągłego wysłuchiwania. że absolutnie muszę to przeżyć, bo będę przez resztę życia żałować- wlazłam. 
Drugim niepojącym sygnałem powinien być fakt, że mimo czterech pierdyliardów ludzi w obiekcie, do tej zjeżdżalni nie było absolutnie żadnej kolejki. Nikogo. Szkoda, może ktoś by się zlitował i mnie oświecił. 
Usiadłam. Poczekałam na zielone światło i ruszyłam. Nachylenie było bardzo niewielkie. Prawie żadne. Sunęłam sobie majestatycznie i bez stresu, aż wyjechałam zza zakrętu i zobaczyłam ogromny, stromy spad. Momentalnie rozczapierzyłam się jak rozgwiazda, zaczęłam drapać ściany zjeżdżalni i powtarzać to, co każdy rozsądny Polak powtarzałby w mojej sytuacji, czyli "O kur..., o kur...".
A później mój wrzask słyszało chyba całe miasteczko. To nie był zjazd. To było, jakby otworzyła się zapadnia. Spadałam w dół drąc się jak zarzynane prosię, a  z majtek w międzyczasie robiły mi się stringi. 
Na dole nie wiedziałam, jak się nazywam. I co usłyszałam? Że zdobyłam nowe doświadczenie. I teraz przynajmniej wiem, jakie to uczucie! I wiecie, co Wam powiem? Absolutnie nie musiałam tego wiedzieć. Podobnie, jak nie musiałam wiedzieć, jakie to uczucie spaść na ramę od roweru albo jakie to uczucie, jak człowieka potrąci samochód. Przednia zabawa po prostu :-) 
Z tego miejsca ostrzegam wszystkie panie- w Termie Bania nie idźcie na zieloną zjeżdżalnię! Ona morduje i odbiera resztki godności ;) Ja sobie poszłam do brodzika, co serdecznie polecam. 

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Kabum-Minion Maratończyk :)

Tytuł bardzo przewrotny, ponieważ mógłby sugerować, że po prostu, już, ciach i jestem, a to wcale nieprawda. Zajęło to dużo czasu, kosztowało mnóstwo bólu i kalorii (żeby za bardzo nie osłabnąć i nie narazić się na śmierć głodową, natychmiast je uzupełniłam w KFC). Ale po kolei.
Wstałam wczoraj rano przerażona, jak nigdy w życiu. Żadna tam matura, sesja, ślub, nic się nie umywa, powiem szczerze. Stałam w łazience przed lustrem, ręce mi się trzęsły i pociły i poważnie się zastanawiałam, czy dam radę się ubrać, wsiąść w auto, dojechać i postawić swój zadek na linii startu, co jest już dosyć przełomowym punktem, z którego bardzo głupio byłoby zawrócić. 
No, to stoję na tym starcie, mam wytrzeszcz, ludzie wkoło podjarani, jakby normalnie nie wiedzieli, że to jest bardzo, bardzo daleko. Ja wiem, że to jest bardzo daleko. Dalej, niż kiedykolwiek dobiegłam. Taszczę ze sobą torbę żarcia, suplementów, mp3 i Stoperan. 
Mogłabym Wam opisywać po kolei każdy kilometr, tylko po co? Biegłam po swoim rodzinnym mieście, w którym znam wszystkie kąty. Przez pierwsze trzydzieści kilometrów po prostu biegłam przed siebie, uśmiechałam się do zdjęć, jadłam i piłam, żeby na pewno nie zabrakło mi sił. 
Po trzydziestym kilometrze zaczęły się skurcze i przypominało to trochę stąpanie po polu minowym. Każdy zbyt długi krok, zbyt wysokie uniesienie kolana i każda nierówność oznaczały ból. 
W pewnym momencie stanęłam krzywo stopą i aż wrzasnęłam na całe gardło, na co jakiś przypadkowy, jadący sobie na rowerze pan, również wrzasnął: "Co się dzieje?!" . "Skuuuurcz!". Zanim się połapałam, już leżałam na chodniku, a pan rozciągał mi nogę i jednocześnie otwierał zębami szota magnezowego, którego następnie wlał mi do paszczy. Rozciągnął mi obie łydki, postawił do pionu, popchnął w odpowiednim kierunku i tyle go widziałam. Dzięki niemu przebyłam kolejne osiem kilometrów w miarę bez perturbacji, chociaż strasznie nudno, bo zdążyła mi się rozładować mp3. Na trzydziestym ósmym kilometrze ponownie dopadły mnie skurcze i ponownie pomógł przypadkowy człowiek, chociaż mniej inwazyjnie, bo nie trzasnął mną o ziemię, a jedynie podzielił się swoimi zapasami magnezu. 
Na czterdziestym kilometrze bolało mnie chyba wszystko, pić mi się chciało straszliwie i bez przerwy, a morale były tragiczne, wcale do mnie nie przemawiało, że jak już się przebiegło czterdzieści kilometrów, to te dwa to już nie jest tak daleko. 
Uratował mnie kolega z klubu, który stał przy trasie w charakterze kibica, ale na widok mojej nierównej walki, zaczął biec ze mną i opowiadać w sumie chyba wszystko, co mu przyszło do głowy, byleby tylko zająć moją uwagę. Doholował mnie w ten sposób do samej Atlas Areny, gdzie czekała na mnie meta, medal, zdjęcie oraz SCHODY. Słuchajcie, nikt nie powinien słyszeć tego, co mówiłam sobie pod nosem włażąc bokiem po tych schodach. Domyślam się, że autor tego pomysłu siedział sobie gdzieś w ukryciu i śmiał się jak opętany z tych wszystkich paralityków próbujących się wczołgać na górę do wyjścia.
Reasumując- zrobiłam TO. Czy polecam? No, nie wiem. Ludzie są różni, nie każdego, jak się domyślam, uszczęśliwia zapitalanie pierdyliardów kilometrów na treningach, w lewo, w prawo, z górki, pod górkę, z wiatrem i pod wiatr, po to, żeby później na zawodach pobiec jeszcze dalej i jeszcze szybciej. Ale na pewno zachęcam do robienia tego, co Was cieszy, co da Wam satysfakcję i wzruszenie równe z moim wczorajszym, bo ja wbiegałam do tej Atlas Areny i ryczałam jak bóbr, że oto jestem MARATOŃCZYKIEM. Ja. Mały Minionek. Magia.


sobota, 15 kwietnia 2017

Minionowa promocja sportowa.

Nie mam dzisiaj w planie żadnego treningu. Oraz skończyła mi się książka. W takie straszliwe i trudne dni przeważnie robię coś, co pozwoli mi przetrwać przymusowy bezruch, czyli sprzątam. Jak moja rodzina wchodzi do domu i mnie widzi ze szmatą, to od razu mówią: "Aaaa, rest day".
Musicie bowiem wiedzieć, że mam w życiu dwie wielkie pasje- czytanie oraz triathlonienie. Czytam od jakiegoś czasu dużo mniej, no bo, umówmy się, jak się wraca do domu z trzygodzinnego wyjeżdżenia na rowerze, to nie wypada powiedzieć: "Sorry, ale machnę sobie jeszcze z dwieście stron, bo jestem strasznie ciekawa, kto zabił"...
W ogóle nie polecam nikomu triathlonu jako hobby. Miałam przez chwilę taki pomysł, żeby każdemu, kto chciałby zacząć to robić, pokazywać odpowiednie rachunki na poszczególne rzeczy- sprzęt, suplementy, odzież no i oczywiście same starty. Tylko, że 90% ankietowanych odpowiedziałoby tak, jak ja- mnie niepotrzebne to wszystko, przecież to tylko tak rekreacyjnie, dla siebie, mogę jeździć na tym starym rowerze, co go dostałam na komunię, biegać w butach z Lidla i korzystać z Endomondo w telefonie. A prawda jest taka, że zanim się obejrzycie, dygacie na karbonowym rowerze, w kasku w kształcie czopka, na ręce macie najnowszego Garmina, a współmałżonek grozi Wam rozwodem, bo znowu przyjechali odłączyć gaz za niezapłacone rachunki, ale za to macie nowe skarpety kompresyjne, które poprawią Wasz wynik na najbliższych zawodach o całe cztery sekundy. 
Ze względu na mocno ograniczony w tym roku budżet, zostałam mistrzynią wyszukiwania wszelkich promocji, okazji oraz ładnych używek, co nie znaczy, że nie śnię po nocach o nowych, koniecznie turkusowych, butach na rower. Albo, że nie mają miejsca takie sytuacje, jak ta poniżej. 
Mówię do koleżanki z biura:
-Muszę jechać do miasta po spodnie. 
-Po jakie spodnie? Do biegania? 
- Nie no, co ty, mam z siedem par, a ostatnie jeansy mi się właśnie podarły...
No i pojechałam do miasta, do sklepu z jeansami. Normalnie od góry do dołu same półki spodni. No, to sobie myślę- tak, tutaj kupię spodnie. Dodam tylko, że nienawidzę kupować ubrań. Nie cierpię tego całego szukania, chodzenia, mierzenia. Powinna być taka półka z napisem "Minion", tam by leżały rzeczy, które by na mnie pasowały i nie byłyby jakoś strasznie brzydkie. I to by wystarczyło. 
Ja w tym sklepie przymierzyłam z piętnaście par spodni i żadne, ale to naprawdę żadne nie chciały mi przejść przez łydki. A jak następne przechodziły przez łydki, to spadały z zadka. Klęska po prostu. 
Po południu spotkałam się z koleżanką na treningu biegowym:
-No i co? Kupiłaś jeansy? 
-Nie, ale zobacz, jakie piękne kupiłam spodnie do biegania!
A wiecie, co robi triathlonista, jak dostaje zaproszenie na wesele w czerwcu? Płacze, bo nie pojedzie na zawody ;) Bo jakiś dziwnym trafem jego rodzina będzie wolała jechać na wyżerkę i pochlaj oraz zobaczyć jakichś ludzi nie nawijających ciągle o tempach, zawodach i sprzęcie, niż stać na czterdziestostopniowym upale z wuwuzelą i czekać, aż delikwent już po sześciu godzinach wtoczy się na metę. 
Żeby Was jeszcze bardziej zniechęcić wstawiam zdjęcie, o którego istnieniu szczęśliwie nie wiedziałam, dopóki mnie ktoś na nim nie oznaczył na Fejsie. Tak wygląda ta radość z uprawiania tego wspaniałego sportu :)






środa, 5 kwietnia 2017

Jak Minion na rowerze szalał.

Wczoraj wreszcie wyciągnęłam rower na dwór. Co za radość. Ostatni raz jeździłam w terenie w październiku. Nie to, żeby zacisze własnej sypialni było jakimś bardzo złym miejscem, ale uwielbiam, po prostu uwielbiam szlajać się po bliższej lub dalszej okolicy i patrzeć, gdzie co rośnie, gdzie się jakie domy budują, gdzie połatali dziury i tak dalej i tak dalej. 
Jarałam się cały dzień, siedziałam w pracy i przebierałam kopytkami po prostu. 
Nie wiem, czy już wspominałam, ale jestem kolarzem amatorem. I teraz, żebyście mnie źle nie zrozumieli... Nie chodzi mi o to, że jestem amatorem, bo nie jestem profesjonalistką, nie startuje w Tour de Pologne i raczej nigdy nie pojadę na olimpiadę. Nie. Ja Wam to wyjaśnię na przykładzie. Siedzimy wszyscy w restauracji (to znaczy ja, Mężczyzna Mojego Życia i nasza koleżanka z biura). Wszyscy zamówiliśmy to samo danie. Po dziesięciu minutach od podania MMŻ umiera w połowie dania głównego, koleżanka się biedzi nad sałatką, a ja już siedzę przy pustym talerzu i mówię do nich: "Amatorzy!". Czyli w wolnym tłumaczeniu- co Wy tu w ogóle robicie i z czym do ludzi. I tak jest właśnie z moim rowerem. Zawsze jest mi trochę smutno, jak tacy prawdziwi kolarze mnie wyprzedzają z odgłosem "Wzium!", ale wczoraj to po prostu już zostałam Januszem kolarstwa. 
Wyjechałam. Jadę. Łydki się trochę trzęsą. Zapomniałam, że się boję ruchu ulicznego. Stanęłam na światłach i ruszam. I, Jezu, jak ciężko, normalnie nie mogę się rozpędzić. Patrzę na prawą manetkę. Najniższe przełożenie. Kulam się tym rowerem i myślę- tyle godzin odsiedzianych przez całą zimę, tyle wykręconych treningów, wstawania, kręcenia jedną nogą i różnych innych dziwnych akrobacji i co? I jajco. Nic to nie dało. W zeszłym roku jeździłam bez trudu na o wiele większych przełożeniach, a w tym roku dupa. Regres. Rozpacz. Już się rozglądałam za jakimś sznurkiem i stosowną gałęzią. 
A później się zorientowałam. To nie było najniższe przełożenie. To było najwyższe. Zredukowałam i pojechałam. 
Także tego... Szukam rowerka trzykołowego. 


sobota, 1 kwietnia 2017

Jak Minion na wiosnę sprzątał.

Kto też tak ma- przyznawać się od razu. Może i się okaże, że nie jestem aż takim dziwadłem. 
Postanowiłam pomyć szafki w kuchni. W tym celu przytaszczyłam tam drabinę, miskę, stertę ścierek, jakieś płyny, no standardowe wyposażenie zdesperowanej kobiety. 
No,to jazda. Myjemy szafki. 
Kurde, ale to okno jest brudne. Dobra, najpierw umyję okno. Idę po płyn do szyb. 
Hmmm, czemu ta żaluzja się nie chce podnieść.... Aaaaa, wylazła taka jakaś żyłka. Kolejne dziesięć minut mija na przewlekaniu żyłki przez dziurki w żaluzji. No, okno czyste. 
Jezu, dlaczego podstawka od czajnika jest taka zapaćkana kamieniem? Ciekawe, gdzie jest odkamieniacz? 
Dobra, chyba go trzeba z prądu wyłączyć, żebym się nie zabiła. 
Żeby się dostać do gniazdka, muszę odsunąć mikrofalówkę. O Boże, o Boże, czy ja naprawdę chciałam to widzieć? Pod mikrofalówką umarła rodzina biedronek. Przysięgam- pani biedronka, pan biedronka, dwie małe biedronki i niemowlak wielkości łebka od szpilki... Przez chwilę rozważam urządzenie pogrzebu. 
O, to może rozpakuje super hiper fantastyczne urządzenie do krojenia, które zakupiłam dzisiaj w Lidlu. Co by tu pokroić. To może marchewkę.
Ok, urzącho trzeba gdzieś schować. Powyrzucam trochę gratów z tej szuflady. 
Gazetka z Aldiego z 2013 roku? Ciekawe, co wtedy mieli w promocji...
Minęły dwie godziny. Szafki nadal brudne...


środa, 29 marca 2017

Jak Minion ze skóry wychodził.

Słuchajcie, zrobiłam to! Przebiegłam dziesięć kilometrów w 49 minut i 5 sekund. Nie pamiętam, żebym przeżyła coś równie okropnego. A właściwie to nie pamiętałam aż do dzisiaj. Ale po kolei.
Ciach, jesteśmy na niedzielnych zawodach. Jest zimno i nieprzyjemnie. Wieje zimny wiatr. Zastanawiam się, jakby się tu po cichutku wycofać, zapakować do samochodu i odjechać w siną dal, ale niestety przed powstaniem jakichś konstruktywnych pomysłów, wali starter i wszyscy ruszają. Ja za nimi. I, słuchajcie, to skandal! Od razu jestem zmęczona. Normalnie, dwieście metrów, a ja już bym się do rowu położyła. W sumie trudno się dziwić. Przez ostatnie tygodnie same długie treningi, duże obciążenia, odpocząć nie było czasu.
Ale biegnę. Jak czołg. Nie jest już właściwie zimno. Jest całkiem ciepło. Po dziesięciu minutach jest już bardzo gorąco. Zastanawiam się, czy gdybym zrzuciła spodnie na pobocze, to ktoś by się bardzo zgorszył. Lecę. Zegar tyka. Mam nową mp3, która co chwilę się wyłącza. Szlag mnie trafia. Przede mną biegnie koleżanka ze studiów. Ile razy bym jej nie spotkała na zawodach, to zawsze przede mną! Biegnę przez pięć kilometrów tuż za nią, zipiąc jej na plecy. Na szczęście trzyma dobre, stałe tempo. Popodciągałam już rękawy, nogawki, zdjęłam opaskę, zastanawiam się, jak sobie jeszcze pomóc.
Po pięciu kilometrach koleżanka jakby słabnie, zaczyna zwalniać. Nie, kurde, nie! Jak ja teraz dobiegnę?! No dobra, lecę dalej sama. Jeszcze sto metrów. Jeszcze do tego słupka, do tamtego samochodu, jeszcze dwieście kroków. Jezu, jak mnie bolą nogi...
Na metę wpadam ledwo żywa, ale, o dziwo, o czasie. Przewracam się ze zmęczenia. Przysięgam sobie, że już nigdy nie pobiegnę na zawodach. Oczywiście aż do półmaratonu w przyszły weekend.
Ciach, jest poniedziałek. I czuję się w sumie całkiem normalnie. Troszkę boli mnie głowa, ale były urodziny Mężczyzny Mojego Życia, więc stan uzasadniony. Pracuję wytrwale, a wieczorem pakuję torbę na trening siłowy. Jest zastępstwo. Zasuwamy jak dzicy trzy obwody, wszyscy z jednakowym ciężarem. Jestem zmęczona, ale żywa.
Ciach, jest wtorek. Nie wiem, gdzie jestem, ani jak się nazywam. Straszliwie chce mi się spać. Jest mi zimno. Nie jestem głodna. Wszystko mnie wkurza. Przesadziłam. Nie polecam, naprawdę okropny stan. Piszę sms-a do Trenera. Że źle, że wkurzona, obolała, że właśnie obejrzałam na FB filmik o piesku, którego ktoś porzucił i płaczę już dwadzieścia minut. Dostałam odpowiedź: "nie pierdziel, jedz, śpij, obejrzyj pornola, ale koniecznie  z happy endem". Natychmiast próbowałam się dowiedzieć, czy są jakieś bez happy endu, ale ponieważ może to czytać ktoś nieletni, to chwilowo nie podzielę się jednak tą wiedzą.
Dzisiaj nadal czuję się jak kupka gnoju leżąca w słońcu. Trener napisał "idź na jakiś masaż czy coś", no to poszłam. Na jakiś masaż. Czy coś.
Trafiłam, jak się okazało, do masażystki wszystkich okolicznych biegaczy, triathlonistów i innych nadpobudliwych. Opacznie przyznałam się, co mi się stało i to był błąd. Trzeba to porządnie wymasować. Porządnie. Kojarzycie takie sceny z kreskówek, jak bohater ucieka nie patrząc na nic i pozostaje po nim tylko odpowiedniego kształtu dziura w ścianie? No to ja myślałam, że albo odgryzę kawał łóżka, albo właśnie zrobię taką dziurę. Jezusie słodki, jak to bolało! I dowiedziałam się, że moi koledzy robią to sobie raz na tydzień, tylko mocniej.
A ja, słuchajcie, pół dnia sobie myślałam, że będzie świetnie, będzie sobie plumkała jakaś cichutka muzyczka, będą się palić świeczki, będzie olejek lawendowy i pełny relaks. Ta! Teraz przynajmniej sobie nie zawracam gitary porzuconymi pieskami z Fejsa, bo czuję się, jakby mnie tramwaj rozjechał. Triathlon to jednak jest niebezpieczny sport! Uważajcie.