niedziela, 21 stycznia 2018

Minon u lekarza.

Właśnie dzisiaj mi stuknęły 3000 wybieganych kilometrów, co nie jest może jakąś bardzo dużą liczbą, ale pamiętać należy, że biegam tylko dwa razy w tygodniu, ponieważ już dawno sobie postanowiłam, że ciekawej będzie być kiepską w trzech dyscyplinach, niż w jednej ;) Zatem jaram się bardzo, bo jestem wielką fanką równych,okrągłych liczb i zdecydowanie jestem jedną z tych osób, które biegają w kółko po osiedlu, bo trening nie może się zakończyć na 14 780 m.
Niestety, tak się złożyło, że postanowiłam się zbadać, zainspirowana powtarzającymi się się co jakiś czas zdarzeniami polegającymi na tym, że ludzie sobie umierają na zawodach. Bo wiecie, zabawa to zabawa. Zabawa moim zdaniem się kończy, kiedy wychodzimy ponad bieganie trzy razy w tygodniu po dziesięć kilometrów dla zdrowia i figury, co zresztą było na początku moim założeniem. A jak człowiek już w styczniu jest zapisany na dwa półmaratony, maraton, maraton pływacki i cztery triathlony, że o różnych krótszych, ale za to szybszych dystansach nie wspomnę, to zabawa dawno się skończyła. Dlatego uznałam, że głupio byłoby osierocić syna oraz świeżo poślubionego męża, bo mi się nie chciało iść do lekarza.
No, to poszłam. Oddałam parę hektolitrów krwi, z których powstały ze cztery prace doktorskie, zrobiłam EKG oraz echo serca. Wynikało z tych badań, że jestem zdrowa jak koń, a bardzo miła pani doktor nie była w stanie zrozumieć, o co mi chodzi i dlaczego ja się martwię swoim bardzo wysokim tętnem podczas biegania. I dlaczego wcześniej się nie martwiłam, a teraz się martwię.
Otóż wcześniej się nie martwiłam, bo wcześniej tego tętna nie mierzyłam. To znaczy zmierzyłam ze dwa razy na samym początku, miałam ponad 200, pulsometr ciągle krzyczał, że będę miała udar, więc sobie dałam spokój. Ale wtedy uznałam to za uzasadnione. Po wielu latach zakończyłam swój przydługi, ale bardzo udany bliski związek z kanapą i moje serducho miało prawo do niczego się nie nadawać. Chyba. A później nie mierzyłam i się nie martwiłam. Biegałam na samopoczucie, a czułam się całkiem dobrze. Aż na gwiazdkę dostałam super hiper wypasiony nowy zegarek, który oprócz mnóstwa innych rzeczy mierzy również tętno z nadgarstka. I się okazało, że jak sobie patatajam w tempie żadnym, to mam 180, a jak robię interwały, to mam ponad 200, z tym, że zegarek wtedy głupieje (chyba producent nie przewidział takich wyczynów) i dwa uderzenia odczytuje jako jedno, zatem lecę w trupa i mam 110 :D
Pani doktor znalazła również idealne rozwiązanie mojego problemu- jak się boję biegać z takim tętnem, to zawsze mogę przestać.
W tej sytuacji zrobiłam to, co zrobiłby każdy szanujący się Polak- zmieniłam lekarza. Dostałam namiar na kardiologa opiekującego się zawodowymi sportowcami. Zatachałam do niego wszystkie moje wyniki. Zrzuciłam na biurku. Usiadłam. Zrobiłam dwa głębokie wdechy, żeby się opanować, a następnie wydusiłam, że chcę dalej trenować.
Pan doktor olał w ogóle wyniki i patrząc gdzieś nad moją głową stwierdził:
-Umrzesz. Uszkodzisz serce i tak się skończy. Nie jesteś typowa i nie możesz trenować typowo. Bo zrobisz sobie krzywdę.
Teraz czekam na kolejne skomplikowane badania. Podobno da się naprostować to moje nieszczęsne serce i będę miała szansę być jeszcze niezłym sportowcem amatorem. Kiedyś, później. Nie wiadomo, kiedy.
Wiadomo, co chcę powiedzieć- ludzie, badajcie się. Ja się wyrobiłam, nic sobie nie zdążyłam zrobić. Ale chyba lepiej wydać pieniądze na porządne badania, skoro już i tak wydajemy tyle na odzież, buty, akcesoria no i starty, niż później zostawić to wszystko nieużywane, bo, w najlepszym razie, nie będziemy już mogli trenować.