środa, 29 marca 2017

Jak Minion ze skóry wychodził.

Słuchajcie, zrobiłam to! Przebiegłam dziesięć kilometrów w 49 minut i 5 sekund. Nie pamiętam, żebym przeżyła coś równie okropnego. A właściwie to nie pamiętałam aż do dzisiaj. Ale po kolei.
Ciach, jesteśmy na niedzielnych zawodach. Jest zimno i nieprzyjemnie. Wieje zimny wiatr. Zastanawiam się, jakby się tu po cichutku wycofać, zapakować do samochodu i odjechać w siną dal, ale niestety przed powstaniem jakichś konstruktywnych pomysłów, wali starter i wszyscy ruszają. Ja za nimi. I, słuchajcie, to skandal! Od razu jestem zmęczona. Normalnie, dwieście metrów, a ja już bym się do rowu położyła. W sumie trudno się dziwić. Przez ostatnie tygodnie same długie treningi, duże obciążenia, odpocząć nie było czasu.
Ale biegnę. Jak czołg. Nie jest już właściwie zimno. Jest całkiem ciepło. Po dziesięciu minutach jest już bardzo gorąco. Zastanawiam się, czy gdybym zrzuciła spodnie na pobocze, to ktoś by się bardzo zgorszył. Lecę. Zegar tyka. Mam nową mp3, która co chwilę się wyłącza. Szlag mnie trafia. Przede mną biegnie koleżanka ze studiów. Ile razy bym jej nie spotkała na zawodach, to zawsze przede mną! Biegnę przez pięć kilometrów tuż za nią, zipiąc jej na plecy. Na szczęście trzyma dobre, stałe tempo. Popodciągałam już rękawy, nogawki, zdjęłam opaskę, zastanawiam się, jak sobie jeszcze pomóc.
Po pięciu kilometrach koleżanka jakby słabnie, zaczyna zwalniać. Nie, kurde, nie! Jak ja teraz dobiegnę?! No dobra, lecę dalej sama. Jeszcze sto metrów. Jeszcze do tego słupka, do tamtego samochodu, jeszcze dwieście kroków. Jezu, jak mnie bolą nogi...
Na metę wpadam ledwo żywa, ale, o dziwo, o czasie. Przewracam się ze zmęczenia. Przysięgam sobie, że już nigdy nie pobiegnę na zawodach. Oczywiście aż do półmaratonu w przyszły weekend.
Ciach, jest poniedziałek. I czuję się w sumie całkiem normalnie. Troszkę boli mnie głowa, ale były urodziny Mężczyzny Mojego Życia, więc stan uzasadniony. Pracuję wytrwale, a wieczorem pakuję torbę na trening siłowy. Jest zastępstwo. Zasuwamy jak dzicy trzy obwody, wszyscy z jednakowym ciężarem. Jestem zmęczona, ale żywa.
Ciach, jest wtorek. Nie wiem, gdzie jestem, ani jak się nazywam. Straszliwie chce mi się spać. Jest mi zimno. Nie jestem głodna. Wszystko mnie wkurza. Przesadziłam. Nie polecam, naprawdę okropny stan. Piszę sms-a do Trenera. Że źle, że wkurzona, obolała, że właśnie obejrzałam na FB filmik o piesku, którego ktoś porzucił i płaczę już dwadzieścia minut. Dostałam odpowiedź: "nie pierdziel, jedz, śpij, obejrzyj pornola, ale koniecznie  z happy endem". Natychmiast próbowałam się dowiedzieć, czy są jakieś bez happy endu, ale ponieważ może to czytać ktoś nieletni, to chwilowo nie podzielę się jednak tą wiedzą.
Dzisiaj nadal czuję się jak kupka gnoju leżąca w słońcu. Trener napisał "idź na jakiś masaż czy coś", no to poszłam. Na jakiś masaż. Czy coś.
Trafiłam, jak się okazało, do masażystki wszystkich okolicznych biegaczy, triathlonistów i innych nadpobudliwych. Opacznie przyznałam się, co mi się stało i to był błąd. Trzeba to porządnie wymasować. Porządnie. Kojarzycie takie sceny z kreskówek, jak bohater ucieka nie patrząc na nic i pozostaje po nim tylko odpowiedniego kształtu dziura w ścianie? No to ja myślałam, że albo odgryzę kawał łóżka, albo właśnie zrobię taką dziurę. Jezusie słodki, jak to bolało! I dowiedziałam się, że moi koledzy robią to sobie raz na tydzień, tylko mocniej.
A ja, słuchajcie, pół dnia sobie myślałam, że będzie świetnie, będzie sobie plumkała jakaś cichutka muzyczka, będą się palić świeczki, będzie olejek lawendowy i pełny relaks. Ta! Teraz przynajmniej sobie nie zawracam gitary porzuconymi pieskami z Fejsa, bo czuję się, jakby mnie tramwaj rozjechał. Triathlon to jednak jest niebezpieczny sport! Uważajcie.




sobota, 25 marca 2017

Jak Minion się na wojnę szykował.

W sumie tytuł to trochę takie nadużycie, bo się nie szykuję sama. Mężczyzna Mojego Życia ma jutro urodziny, więc zaproponowałam mu jakiś czas temu, żeby na tę doniosłą okoliczność sobie wybiegał życiówkę na dziesięć kilometrów. Przyznam nieśmiało, że ja też gdzieś tam o swojej własnej marzę, szczególnie, że osiągnięcie, które wydawało mi się w pewnym momencie dość wykonalne, jest nie do zrobienia od roku. 
No i wiecie, to by była straszna lipa, w taki doniosły dzień tej życiówki nie machnąć, zatem postanowiliśmy trochę pomóc losowi. 
W tym celu ładowaliśmy dzisiaj węglowodany. Minerały. Elektrolity. Witaminy. Odpoczywaliśmy. Wałkowaliśmy się. Moczyliśmy gnaty w soli magnezowej. Proponowałam również z dziesięć zdrowasiek, tudzież okrążenie domu na kolanach, ale z jakiegoś powodu nie spotkało się to z entuzjazmem. 
Oczywiście na jutro wszystko naszykowane- zaprojektowany jadłospis, naprodukowany izotonik, odprasowane służbowe uniformy w kolorach szybkich i wściekłych. Buty stoją w przedpokoju i rżą radośnie.
Celowo piszę o tym wszystkim dzisiaj, ponieważ jutro mogę od godziny trzynastej do odwołania zalewać się łzami i nie widzieć dobrze klawiszy ;-)
Ściągnęłam również na tę okoliczność stosowną instrumentalną muzykę filmową o zabarwieniu szalenie zagrzewającym do walki, żeby mnie jutro pociągnęła za sobą. 
I tak leżymy w przyciasnej dla dwóch osób wannie, w tej soli, która z nas zrobi tytanów i rozmawiamy o tym, do czego taka muzyka mogłaby być ilustracją. Tutaj walczą samurajowie, tam Robin Hood strzela z łuku, a przy jednym kawałku to Mężczyznę Mojego Życia Totalnie poniosło:
"Gość ucieka przez las, a za nim leci helikopter. I do niego strzela! Ciach, retrospekcja. Pokazują, jak do tego doszło. Walczy garstka dobrych przeciwko dużej grupie niedobrych. Jak im się kończy amunicja, to walczą wręcz. Jest ich coraz mniej, w końcu gość zostaje sam, rozwala jeszcze jednemu łeb i zaczyna uciekać. A oni go gonią helikopterem (?!). Dobiega do rzeki, w dali widać wielki wodospad. Udaje mu się opuścić na skalną półkę, z której go nie widać i myśli, jak się przedostać na drugą stronę. A po drugiej stronie siedzi Indianin, taki w gaciach z liści i pióropuszu. I ten Indianin mu pokazuje, że go zabije i zeżre. Facet myśli, co robić, w końcu nie widzi innego wyjścia i skacze do rzeki. Nurt niesie go szybko w stronę wodospadu. W końcu spada. Kolejne ujęcie  spod wody. Próbuje wypłynąć, walczy z żywiołem, kończy mu się powietrze. W końcu mu się udaje. Wypływa i to przy samym brzegu. Jak szalony wciąga do płuc życiodajny tlen...
.
.
.
I wtedy wyławia go niedźwiedź i go gwałci. A facet myśli: "Trzeba było iść do Indianina". 
Kurtyna. 




sobota, 18 marca 2017

Minion Sp. z o.o. (z ograniczonym ogarnięciem).

Słuchajcie, ja się już z pół roku zastanawiałam, co mogłabym jeszcze robić, prócz tego, co ostatnio robię zawodowo, jakiś dodatkowy obszarek, takie poletko, gdzie w wolnych chwilach będę podlewać swoje parę biednych groszy, a będą wyrastały pod moim czułym dotykiem piękne zielone dolary albo niebieskie eurasie. No i wreszcie wymyśliłam. Ale od początku.
Idzie wiosna. Ciepełko. Słoneczko. Suchy asfalt. A to oznacza, że każdy szanujący się kolarz amator dokona wywleczenia i odszczurzenia roweru, i będzie mniej lub bardziej chwalebnie się na nim przemieszczał. Dla mnie oznacza to spory problem, ponieważ przez całą zimę borykałam się z nietypową dolegliwością- podczas dłuższego kręcenia drętwiała mi lewa noga. Trochę kiepsko to wyglądało, no bo podobno w lipcu mam gdzieś tam przejechać dziewięćdziesiąt kilometrów, a później jeszcze biegać, a wychodziło na to, że po zejściu z roweru będę przez dwadzieścia kolejnych kilometrów ciągnąć za sobą zdrewniałe odnóże. 
No, ale od czego ma się głowę! Podumałam i opublikowałam na Fejsiku zapytanie do znajomych, kto mi pomoże poprawić pozycję na rowerze. Są oczywiście od tego rozmaici specjaliści, którzy zrobiliby to bezbłędnie, niestety po skorzystaniu z ich usług nie mogłabym należycie trenować, ponieważ po opłaceniu rachunku musiałabym zrezygnować na dwa tygodnie z jedzenia. Zapytałam zatem, otrzymałam parę mniej lub bardziej trafnych porad, ale skontaktował się ze mną również kolega, który wcześniej doradzał mi wirtualnie przy wyborze roweru. Ten dobry człowiek napisał mi, że wprawdzie nie jest profesjonalistą, ale jest dwudziesty pierwszy wiek, są odpowiednie aplikacje, a on posiada stosowne wykształcenie do obsługi miarki i klucza, słowem, nie takie rzeczy się ze szwagrem robiło. 
Skutkiem tych ustaleń zapakowałam w środowy wieczór rower do bagażnika i pojechałam do Trochę Większego Miasta, żeby się opomiarować. 
Po wejściu Kolega bez żadnej gry wstępnej zaatakował mnie z miarką, pozyskane dane wklepując do magicznej aplikacji, co spowodowało szereg problemów, bo okazało się na przykład, że jak ludzie są więksi, to mają w domu większe krzesła, i później ja na takim krześle nie sięgam stopami do podłogi. Kolega nie dorobił się jeszcze dzieci, więc nie miał stosownego krzesełka w moim rozmiarze. 
Po określeniu stu siedemnastu różnych wymiarów trzeba było zrobić zdjęcie roweru, a później zdjęcie mnie na rowerze. Już po dwudziestu minutach zastanawiania się, czemu nic się nie liczy, wymyśliliśmy, że rower stoi odwrotnie (przodem nie w tę stronę), odwróciliśmy zatem rower i zaczęliśmy od początku. 
Już po godzinie z hakiem aplikacja wypluła pierwsze instrukcje- proszę podnieść siodełko. No, to cyk myk, klucz imbusowy, czary mary, siodełko w górę, nie za dużo, bo nóżki krótkie, i zaczynamy zabawę od nowa- zdjęcie roweru, zdjęcie bez roweru, wymiary wszystkiego, obliczenia i pyk- nowa instrukcja: proszę opuścić siodełko... 
W końcu z pomocą naszych wrodzonych zdolności matematycznych, przeczytaniu wszystkich opisów kątów, obliczeniu średniej ważonej z długości mojej lewej nogi i wielkości prawej piersi wymyśliliśmy, że cofniemy to siodełko i faktycznie wszystkie wymiary się poprawiły! Eureka! 
I to właśnie jest genialny pomysł na biznes, jako, że jesteśmy mądrzejsi od jakichś tam aplikacji, będziemy się teraz zajmowali bike fittingiem, czyli będziemy zabierać ludziom dużo czasu, robić mnóstwo zamieszania, a później cyk myk, odkręcimy dwie śrubki, przesuniemy tu o dwa milimetry, tam o trzy, skasujemy z pięć stówek i już, następny! 
Piszę o tym dopiero dzisiaj, ponieważ w środę przytaszczyłam rower do domu i on sobie grzecznie stał i się na mnie gapił, a dzisiaj dopiero miałam wolną chwilę, żeby wsiąść i trochę pokręcić. 
Mam w związku z tym bardzo ważne obwieszczenie- już mi nie drętwieje lewa noga! Teraz drętwieje mi prawa! 




sobota, 4 marca 2017

Jak Minion z kanapy wstawał.

Słuchajcie, w jakie miejsce trafiłam w tym tygodniu! Na forum, gdzie tłuszcz jest wrogiem, odżywka białkowa bogiem, a siłownia drugim domem. I w tym wszystkim ja- zagubiona, nieumalowana, nieuczesana, nie rozumiejąca skrótów typu BT, BTW (chyba, że to "by the way"?), FBW (akurat przypadkiem wiem, ale przysięgam, psim swędem). I absolutnie nie próbuję nikogo obrażać, ani tym bardziej z nikogo się śmiać- po prostu czasem człowiek przypadkowo pomyli drzwi i nagle odkrywa, że za rogiem są zupełnie inne światy i ludzie mówiący w zupełnie innych językach. 
Jestem teraz strasznie rozdarta pomiędzy polecaniem tego typu miejsc, a zupełnym zabranianiem wchodzenia. Spieszę wyjaśnić. 
Wyobraźcie sobie, że siedzicie sobie właśnie na kanapie, w ulubionych, wyciągniętych spodniach od dresu, z pudełkiem lodów, w cieple i spokoju, i nagle przez przypadek pakujecie się do takiej grupy. I scrollujecie sobie spokojnie, scroll, haps (to te lody), scroll, haps, a tam same boginie seksu, mięśni, braku tłuszczu, pięknych włosów, dużych cycków i długich paznokci. W tym momencie kulka lodów rumowych staje Wam kością w gardle i ze łzami w oczach oglądacie po kolei- swoje dresy, swoje zadeptane kapciochy w kształcie kotów, swoje trzy fałdy na brzuchu, na które całkiem uczciwie pracowałyście cała zimę oraz swoje obgryzione na wczorajszym zebraniu wspólnoty mieszkaniowej paznokcie. Wasze szczęście prysło jak bańka mydlana. No, bo jak można spokojnie siedzieć na kanapie z lodami, jak ludzie tak wyglądają? Oni nie siedzą. Oni coś robią! No to Wy też musicie! 
I teraz możliwy najgorszy ciąg dalszy- wyrzucacie lody oraz wszystko inne, co nie jest fit, odnajdujecie na poczekaniu pierwszy lepszy trening z Chodakowską (ale najlepiej od razu taki dla zaawansowanych- efekt musi być natychmiastowy i piorunujący), wkładacie adidasy, przez kolejne 30 minut próbujecie nadążyć za Ewką skaczącą jak piłeczka bez żadnego wysiłku, aż w końcu czujecie przejmujący ból w plecach, który powala Was na podłogę i zmusza do zadzwonienia po kogoś, kto zawiezie Was na ostry dyżur.
Oczywiście, nie wspomnicie nigdy nikomu o całym incydencie, ale na wszelki wypadek  zawsze przy okazji dyskusji o aktywności fizycznej wtrącacie, iż słyszałyście z potwierdzonych źródeł, że z takich treningów to więcej szkody, niż pożytku. 
Ale co, jeżeli będziecie scrollować, aż lody się skończą, a później włożycie buty i wyjdziecie na pierwszy w tym roku prawdziwie wiosenny spacer? A po drodze wstąpicie do lokalnego klubu fitness zapytać, ile kosztuje wejście? I nie kupicie kolejnego pudełka lodów na wieczór, bo będziecie już wiedziały, co jutro robicie po pracy? A za pół roku nie będziecie może wyglądać, jak te boginie, ale z pewnością będziecie szczuplejsze, sprawniejsze i bardziej uśmiechnięte?
Ja oczywiście jestem jeszcze innym typem. Moja refleksja była taka- dlaczego ja do kija wafla tyle ćwiczę, a tak nie wyglądam?! I śledzę temat już ponad tydzień! Niestety, oto co wyśledziłam: krówki mordoklejki, spaghetti bolognese, chipsy solone, czekoladki z rumem oraz wino! To wszystko ich wina! Wyskakują podstępnie z szafki albo z lodówki i atakują! Ale nie dam się! Mam miecz z marchewki! Dam znać, jak poszło.