niedziela, 27 marca 2016

Jak Minionek zakochał się.

Zakochałam się nawet kilka razy, ale jakoś nigdy nie przydarzył mi się grom z jasnego nieba, czas się nie zatrzymał, chór aniołów nie ryknął. Oprócz jednego razu. 
Był paskudny, zimny i deszczowy dzień, kiedy całą rodziną wybraliśmy się na zawody triatlonowe do Przykony. W sumie zawody triatlonowe obchodziły mnie tyle, co nic, ale organizowali przy okazji bieg na pięć kilometrów, więc łaskawie przemieściłam tam swój królewski zadek. Widok był, jak dla mnie kosmiczno- dworski. Wszędzie czerwone dywany, niekończące się rzędy stojaków z rowerami i skrzynek ze sprzętem wszelakim. I pewnie nie przejęłabym się tym specjalnie, gdyby w pewnym momencie niebo nie rozdarło się na pół i nie lunęła z niego prawdziwa rzeka wody. Cali mokrzy wpadliśmy do samochodu zaparkowanego centralnie naprzeciwko wyjścia z wody i strefy zmian. Kiedy tak siedziałam mokra w samochodzie i przeklinałam cały pomysł wyjazdu, z wody wyłoniło się coś. Coś było bliżej nieokreślonej płci, ponieważ miało na sobie piankę i czepek, po chwili jednak zdjęło czepek i okazało się być kobietą. Na plecy opadł jej długi warkocz. I to właśnie było to. Grom. Anioł. Kobieta (szczerze mówiąc nawet nie potrafię teraz powiedzieć, czy ładna, czy nie) cały czas biegnąc zdejmowała piankę, kilkoma zgrabnymi ruchami zostawiła niepotrzebne rzeczy w skrzynce, porwała kask i okulary, i dalej biegła boso czerwonym dywanem (właśnie wtedy zrozumiałam, po co to wszystko takie wytapetowane) pchając przed sobą biały rower szosowy. Po chwili wskoczyła na rower, stopy wsunęła w buty przypięte do pedałów i popędziła z prędkością, która wtedy wydała mi się absolutnie ponaddźwiękowa. 
A ja zostałam z otwartą buzią i już wiedziałam, że chociaż absolutnie nie przypominam tej kobiety (chociażby kształtami) i nie mam zielonego pojęcia o tym, co właśnie zobaczyłam, to ja też tak chcę. 
Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, ile to będzie kosztowało czasu, bólu, kasy (no, nie oszukujmy się) i wyrzeczeń, nie wiem, czy zrobiłabym to jeszcze raz, ale teraz chyba już jest za późno. Siedzę właśnie na kanapie i staram się nie ruszać, żeby nie czuć zakwasów w nogach i brzuchu. Z tego samego powodu staram się też nie śmiać i nie kasłać. 
Wiele się zmieniło w moim życiu, ale nadal jestem kobietą i nadal co rano staję przed dylematem, co dzisiaj na siebie włożyć... No i jakie buty do tego...

poniedziałek, 21 marca 2016

Kuchenne (r)ewolucje

Moja mama zwykła mawiać "Jak się posoli, to się... zje". Skądinąd nie było to do końca trafione w jej przypadku powiedzonko, ponieważ lubiła gotować, zawsze wkładała w to dużo serca i inwencji twórczej. 
Ja natomiast talent kulinarny odziedziczyłam ewidentnie po swojej babci. Babcia, jak każda babcia, nigdy nie wypuszcza nikogo głodnego, żeby nie powiedzieć najedzonego do nieprzytomności. Babcia z wiekiem wyspecjalizowała się w daniach kuchni orientalnej- trzeba się mocno orientować, co to jest...  
Na garnki, patelnie i wszelkie pochodne mam ostre uczulenie. Jeżeli z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu znajdę się kuchni, działam tam z linijką, wagą, suwmiarką, mierzę, ważę, sprawdzam po dziesięć razy w przepisie i modlę się, żeby przepis zadziałał, ponieważ również bardzo źle znoszę krytykę.
Nie wiem, jak to się dzieje, że Minion-Konkubent wchodzi do kuchni, wrzuca do garnka przypadkowe składniki, tu coś podsypie, tam coś zamiesza, powącha, przylepie, ładuje na stół i wszyscy jedzą. 
Postanowiłam kiedyś zrobić zapiekankę z torebki (wszystkie elementy w paczce, trzeba tylko odpowiednio połączyć z wodą i zapakować do piekarnika). Przysięgam, że na opakowaniu było napisane, żeby makaron wrzucić surowy, a on się ugotuje w tym sosie. Niestety, odgłosy chrupania surowego makaronu po tym, jak podałam zapiekankę na stół utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie powinnam wchodzić do kuchni, chyba, że po wino :)
I tylko tak się rozglądam po świecie- ludzie pieką chleby, ciasta, robią zdrowe dania, produkują torty, a ja się zatrzymałam na etapie gorącego kubka. 
Przypomina mi się zaraz dowcip:

-Kochanie, co dziś na obiad?
- Nic.
-Znowu? Przecież wczoraj też nic nie było...
-Ugotowałam na dwa dni.
Z tego miejsca chciałabym serdecznie podziękować pobliskiemu barowi orientalnemu oraz równie pobliskiej pierogarni za to, że jeszcze nie pomarliśmy z głodu. 


niedziela, 20 marca 2016

Dlaczego Minionki powinny biegać

Fajnie jest być wysokim- można sobie coś sięgnąć z najwyższej półki, nie trzeba skracać każdych kupionych spodni, a w samochodzie widać kierowcę (lubię duuuże auta, ale obawiam się, że inni uczestnicy ruchu widzą tylko czubek mojej głowy). W sumie lubię swój kieszonkowy rozmiar, ale ma on jedną wielką, bardzo wielką wadę- każde nadprogramowe pół kilograma naprawdę widać. Ja jestem właśnie tą kobietą, która jak zeżre czekoladę, to od razu jej gdzieś wyskakuje ta dana na biodrach. Oczywiście, jak każda prawdziwa kobieta, niepogodzona jestem z tym stanem rzeczy i przez całe lata byłam na diecie. Oczywiście dieta, jak u większości kobiet (chociaż badania prowadzone tylko w najbliższym otoczeniu), przebiegała falami- dwa, trzy tygodnie wpitalania zielonego, zdrowego, błonnikowego, niesmacznego, a później pewnego dnia wymiatanie zawartości lodówki pod osłoną nocy. Było to strasznie kłopotliwe, męczące, no i zabierało jedną z największych przyjemności w życiu- przyjemność jedzenia. Jeżeli oczywiście zdarzyło mi się na jakiś czas zaniedbać, dupsko rosło w tempie lawinowym, powodując dramatyczne skutki w postaci kurczenia się ubrań. Klęska. 
W zeszłym roku wiosną pojechaliśmy na uroczą wycieczkę do Barcelony. Z uroczej wycieczki powstały oczywiście urocze zdjęcia, które absolutnie mnie przeraziły. Szczególnie jedno- twarz w dużym zbliżeniu. Po dwóch albo trzech dnia bycia w szoku wyciągnęłam z szafy zakurzone buty do biegania, wciągnęłam spodnie od dresu i wyruszyłam zawalczyć. Nie wynikało to bynajmniej z nagłego wybuchu miłości do biegania. Był to czysty pragmatyzm. W porównaniu z innymi dyscyplinami ilość spalonych kalorii była imponująca. Ja byłam za każdym razem bliska udaru, ale wiadomo- żeby być piękną trzeba cierpieć. A to cierpienie później wchodzi w krew i jakoś tak brakuje człowiekowi tego,żeby się porządnie złachał. Albo nowy medal sobie przywiózł i powiesił z pozostałymi (zmiana wystroju, wersja mikro). I nie zamierzam tutaj pisać, jak wspaniale bieganie kształtuje sylwetkę i charakter. Jak pozwala się odstresować. Jakie jest zdrowe. Jak relaksuje. To pisali już wszędzie. Ja Wam napiszę prawdę- można żreć wszystko i dupa nie rośnie. Właśnie rozważam zjedzenie pieczonego kurczaka z frytkami. Piętnaście kilometrów zrobione, to mogę, nie?...

sobota, 19 marca 2016

Ch... pani domu i okolic

Potraficie robić udane niespodzianki? Ja niespecjalnie. Po pierwsze szykowanie niespodzianki (szczególnie jeżeli jest to niespodzianka skomplikowana i dość mocno oddalona w czasie) wymaga zachowania absolutnej dyskrecji, co jest pewnym problemem, jeżeli nie posiada się bynajmniej twarzy pokerzysty, żyje się w kolejnym związku, zatem nagłe ukrywanie telefonu, zakładanie haseł itd. mogłoby wzbudzić bardzo nieciekawe podejrzenia oraz kiedy ma się dzieci, które niekiedy trzeba trochę wtajemniczyć w plan, a one pytają potem przez tydzień co dziesięć minut "mogę powiedzieć, mogę powiedzieć, mogę powiedzieć?". Co roku szykuję niespodziankę urodzinową i co roku zachowuję się jak klasyczna idiotka. W zeszłym roku nie wiedziałam jeszcze, że Mozilla ma coś takiego, jak "okno prywatne" i wpadłam w straszną panikę, kiedy po kilku dniach szykowania, wszystkie reklamy w otwieranych oknach zmieniły się na bilety lotnicze oraz mecze FC Barcelony. I właściwie było już po zawodach. 
W tym roku wymyśliłam zupełnie coś innego - postanowiłam zorganizować przyjęcie i zaprosić na nie wszystkich tych znajomych, z którymi bardzo lubimy spędzać czas, ale bardzo rzadko jest okazja. Plan niby prosty, szczególnie jeżeli niespecjalnie umie się gotować czy piec. Trzeba zaprosić gości, upewnić się, że wszyscy dotrą, zorganizować alkohol i tort. No właśnie. Impreza zaplanowana na piątek. Cały czwartek załatwiałam różne sprawy i przez cały czas myślałam o tym, że miałam jeszcze coś załatwić. Coś siedziało mi z tyłu głowy, coś ważnego, ale przez cały dzień nie potrafiłam tego nazwać. Olśnienie przyszło o 17.30, kiedy siedziałam już w domu przy stole, z kanapką. TORT!!! 
Miałam w związku z tym dwa poważne problemy- jak wyjść z domu nie wzbudzają podejrzeń oraz gdzie zamówić tort od o tej porze w małym miasteczku, gdzie wszystkie sklepy i punkty usługowe są czynne do 17. Z domu wybiegłam w panice krzycząc, że syn nie ma na jutro papieru kolorowego. Galopując do samochodu wybierałam już numer do koleżanki mieszkającej w naszym miasteczku od bardzo dawna, żeby streścić sytuację. Rozmawiając z nią dojechałam do cukierni, oczywiście zamkniętej na cztery spusty. Koleżanka już robiła listę zakupów i dawała mi adres do swojej ciotki, z którą była gotowa upiec dla mnie ten tort (swoją drogą każdy powinien mieć takich znajomych, świat byłby znacznie lepszy), ale w ostatniej chwili przypomniała sobie o jeszcze jednym miejscu, gdzie mogłabym spróbować podjechać- o małej piekarni na drugim końcu miasteczka, gdzie chyba robią torty. Z piskiem opon zajechałam przed piekarnię, w której miła pani właśnie chowała ciasta, wpadłam do środka i spytałam o torty. Pani flegmatycznie wyciągnęła spod blatu wielką księgę i spokojnie spytała, na kiedy. Była chyba mistrzynią ZEN, bo tylko przez chwilę wyglądała na zszokowaną, kiedy powiedziałam, że na jutro. 
Tort był. I alkohol. I goście. I pyszne jedzenie. I prezenty. I właściwie to byłam z siebie bardzo dumna, dopóki się nie dowiedziałam, że sprawa się wydała parę dni temu, kiedy na zostawiony na stole telefon przyszedł sms od jednej z wtajemniczonych osób. Pitolę. W przyszłym roku kupię jakiś normalny prezent. I schowam. Najpewniej zostanie przez przypadek odnaleziony parę dni wcześniej. Chyba nie ma sensu walczyć.

czwartek, 17 marca 2016

Facebook prawdę Ci powie

Jakiś czas temu, kiedy zakończyłam współpracę na kontrakcie z moim ostatnim pracodawcą,  z radością postanowiłam pozbyć się miejsca pracy z Facebooka i wymienić go na jakąś frywolną informację o tym, że obecnie pracuję wyłącznie na własny rachunek. Bez większego zastanowienia (bo mój schemat działania przypomina Króla Juliana "szybko, szybko, zanim się zorientujemy, że to bez sensu") w polu "Firma" wpisałam: "ciasna, ale własna" i o sprawie właściwie zapomniałam. Jakiś czas później bardzo popularna stała się opcja łączenia kont na innych portalach z kontem na Facebooku, bo to i czas zaoszczędzony i haseł nie trzeba pamiętać. I tu sytuacja zrobiła się trochę niezręczna, bo okazało się, że informacja wyświetla się bez słowa "Firma", figuruję zatem wszędzie jako "Minion w akcji, ciasna, ale własna". Jakieś 15 sekund zajęło mi zalogowanie się do Facebooka i zmiana  feralnego wpisu i o sprawie właściwie zapomniałam, aż do dzisiaj, kiedy to odkryłam, że w serwisie Golden Line poszukuję pracowników tymczasowych dla różnych Bardzo Poważnych Firm pod takim właśnie hasłem.  Właśnie odkryłam, dlaczego nikt do mnie nie piszę. Chociaż, gdybym założyła połączone z Facebookiem konto na jakimś portalu randkowym z pewnością nie mogłabym się opędzić od ofert. I należałoby się chyba zastanowić nad edycją danych w CV- biegła obsługa komputera staje pod dużym znakiem zapytania, za to okazuje się, że jest co wpisywać w kwalifikacjach dodatkowych....

środa, 16 marca 2016

Kto kogo zrobił w konia

Byłam wczoraj w Bardzo Poważnej Instytucji Siejącej Postrach Wśród Obywateli, Oddział Zamiejscowy w Odbytnicy Wielkiej :) Byłam z niekłamaną ciekawością, bo ze sprawą miałam niewiele wspólnego, ale była to wizyta niezmiernie kształcąca. Jednym okiem kontemplowałam wystrój pokoju pamiętający głęboki PRL, rozpadające się szafy, sfatygowane krzesła, brakowało mi tylko maszyny do pisania i byłam tym niezmiernie rozczarowana. Miła pani z ubolewaniem stwierdziła, że ona wie, że to raczej bez sensu, ale przeczyta mi listę nazwisk, może któreś słyszałam skojarzę itd, brniemy zatem, nie znam ludzi, próbuję nie przysypiać, jest mi cholernie zimno, aż nagle...
Byliście kiedyś w sytuacji, gdzie absolutnie należało zachować powagę, ale jakieś drobne skojarzenie, jedna myśl, uparty chochlik w jednej chwili rozbawił Was do łez i już nie mogliście się uspokoić? Wyobraźcie sobie- siedzę, mózg mam chwilowo zajęty kompletnie niczym,a pani czyta zapamiętale (nazwiska zmienione, ale sens całej sytuacji dobrze zachowany):
- Andrzej Drewniak,
- Bogumił Drewniak,
-Seweryn Drewniak (tu już się zainteresowałam, bo chyba do jakiegoś biznesu rodzinnego trafiłam),
- Włodzimierz.... Drwal (!) no i niestety wszystko się posypało, ja zaczęłam się dusić, próbując nie parsknąć głośno, jednocześnie stwierdziłam, że już rozszyfrowałam tę sprawę, bo to oczywiste,że Drwal stuknął rodzinę Drewniaków i czemu oni się ogóle męczą i kogoś szukają. Ataki radości powracały falami, przeplatane przeprosinami za moje bardzo niefortunne zachowanie,  a na sam koniec przypomniało mi się to:
https://www.youtube.com/watch?v=jLKhBCfbnDg

Płynę do wiosny!

Ostatnio niechcący zostałam gwiazdą Facebooka z uwagi na fakt, że szczerze opisuję w arkuszach treningowych swój stosunek do proponowanych rozwiązań. No, ale czy ja komuś obiecywałam,że przygotowanie do triathlonu kobiety po trzydziestce, której ciało w fazie 0 nadawało się głównie do badań anatomopatologicznych będzie łatwe? No, kiedy i komu? Ogólny wniosek jest taki,że regularne treningi odkrywają w człowieku najlepsze cechy- nowe pokłady uporu, systematyczność, bezkompromisowość (że nie wyjdę na trening w -15?! no, to patrz!), ale jak ktoś mi pisze, że po takim treningu mam moczyć jeszcze dupsko w wannie z zimną wodą, to jak tego nie skomentować?!

Dzięki uprzejmości koleżanki, która nie może pojechać, wybiorę się chyba do Bydgoszczy na 1/4 IM, w związku z czym bardzo się wczuwałam we wczorajszy trening pływacki- poszłam najpierw z kartką do Trenera (ze względu na zamieszanie na FB zastanowię się nad tą wielką literą) powyjaśniać wszystkie wątpliwości, a następnie w szatni schowałam ją do torby po to, by wychodząc zabrać ze sobą zupełnie inną kartę tej samej wielkości z zupełnie innymi informacjami, a więc finalnie zostać bez pojęcia o tym, co mam robić. Koleżanka, która jest w temacie o wiele dłużej, próbowała mi wyjaśnić, że to nieprofesjonalne ciągnąć ze sobą na basen jakieś płachty- bierze się małą karteczkę i przykleja do słupka. Radośnie zripostowałam, że przecież ja jestem niedowidząca i takich małych literek nie przeczytam, na co ona stwierdziła, że powinnam w takim razie obrazki rysować. I tu objawia się mój kolejny talent- plastyczny. Na dowód załączam zdjęcie. To miał być chomik, ale ponieważ wyobraźnia ludzka szczęśliwie nie zna granic, to mogę być równie dobrze ja przed rozpoczęciem treningów. I tylko syn złożył reklamację, że chomik wcale nie wygląda jak chomik wcale mu nie pomogłam. Bo ja taka nieużytkowa jestem. Tylko komentować potrafię. Chyba bym się do sejmu nadała. Tylko basenu nie mają i rower się pod krzesło nie zmieści :)


niedziela, 13 marca 2016

Półmaratonie nachodzę!

Dzień bardzo dobrze się zaczął, bo jak wiadomo każdy dobry dzień zaczyna się od treningu. Trening co prawda zaczął się nie najlepiej- wstałam z bólem żołądka, po przyjęciu pozycji bojowej zrozumiałam również, że robienie wczoraj dwóch treningów było błędem, a mój zadek zdecydowanie sugerował, że należałoby się położyć, najlepiej nie na nim. Ale od czego jest hart ducha? Po dłuższych kombinacjach, próbach zjedzenia czegoś, rozważaniach o lekach przeciwbólowych, zwyciężyła wreszcie chęć wypróbowania nowych butów. Humor poprawił mi też fakt, że wiosna wyraźnie przyspieszyła, mimo wczesnej pory słoneczko wyraźnie przygrzewało, ptaki się darły... A co tam, lecę! Najwyżej przeturlam się truchtem. Szybko okazało się, że katowane ostatnio treningi interwałowe zdecydowanie działają, leciałam sobie bez większego wysiłku na 5:40, a nawet byłam w stanie kontemplować krajobraz (chociaż zdecydowanie lepiej szło by mi to w okularach). 
Mimo problemów z telefonem i ogólnego potłuczenia niechcący ustanowiłam osobisty rekord na dystansie 15 km i stwierdziłam, że podejście do tempa ciut poniżej 5:40 na półmaratonie wcale nie jest mrzonką, tylko realnym celem! Brawo ja! A później jeszcze obiad ugotowałam! Celem obalenia kolejnych tez z poprzedniego posta powinnam teraz pierdyknąć serwetkę na szydełku, ale zdecydowanie wolę poleżeć odłogiem, co też niniejszym czynię. Adios!

sobota, 12 marca 2016

Dlaczego Minion i czy zawsze w akcji?...

Teraz taka moda. Każdy ma bloga. Mam i ja. Pisać można, jak się coraz częściej okazuje, o wszystkim- o gotowaniu (nie potrafię), wychowywaniu dzieci (nie jestem przekonana, czy się nadaję na autorytet), osiągnięciach sportowych (mimo najszczerszych chęci, nie mam), robótkach ręcznych (?!?), udanym małżeństwie (jestem po rozwodzie). Czyli klapa już na starcie? Ale przecież jakoś, do cholery, spędzam 168 godzin w tygodniu. I to tym napiszę- jak być zupełnie niedoskonałą mamą, dość fatalną kucharką, jak trenować po dziesięć godzin w tygodniu i później modlić się, żeby nie być ostatnią na zawodach, jak czytać książkę przebywając w jednym pokoju z trójką dzieci, które emitują miliard decybeli, jak prowadzić firmę, która zatrudnia prawie samych facetów. 
Jak widać powyżej, w akcji jestem zawsze, ale nie zawsze z dobrym skutkiem, a Minionem zostałam ochrzczona, jak się łatwo domyślić, ze względu na bardzo kompaktowy rozmiar. 
Życzę zatem udanego czytania. Inspiracją dla nikogo raczej nie będę, ale może przynajmniej będzie wesoło.
P.S. Jestem po rozwodzie, ale nie jestem sama, edycja po protestach Miniona- Konkubenta :-)