niedziela, 18 lutego 2018

Minion lekko niepełnosprawny.

Chyba wreszcie skończyły się moje wycieczki "on Annasza do Kajfasza",a  konkretnie to długa i nieco kosztowna pielgrzymka od lekarza do lekarza, z których każdy odsyłał mnie do kolejnego, uprzednio jednak znajdując u mnie jakieś schorzenie ze swojej działki. I tak pani Kardiolog znalazła u mnie jakieś nieprawidłowe komórki w sercu, które trzeba natychmiast zabić. Przypadkiem jestem fanką doktora House'a i widziałam w jednym odcinku jak to się robi. Od razu się zrobiłam zdrowsza. A na wszelki wypadek zaczęłam szukać innego lekarza. Polecony pan Kariolog stwierdził, że to bzdura, wcale nie mam żadnych nadmiarowych komórek, a po prostu źle trenuję, zajeżdżam się na poziomach beztlenowych, zamiast jak normalny człowiek patatajać lekko i radośnie. Dla potwierdzenia swojej teorii umówił mnie na badanie, które się nazywa spiroergometria i miało określić, przy jakim poziomie tętna faktycznie się zakwaszam i, jak on to określił "robię swoim komórkom Dżihad". Już po badaniu ze zdziwieniem napisał w wyniku, że mam osobniczo wysokie tętno i , o dziwo, nie niszczę przy tym swojego organizmu, bo pozostałe parametry mam w normie. Jeszcze tylko mi tu szybko machnie spirometrię. I tu się zrobiło niemiło, bo mi wyszło tylko 75% pojemności wydechowej dla wieku, wzrostu i wagi. No, to pan kardiolog odesłał mnie do pulmonologa. Pan Pulmonolog się zadumał i stwierdził, że pewnie mam astmę, ale muszę wykonać jakąś próbę rozkurczową, a on mi tego nie zrobi, bo nie ma sprzętu. Wzięłam zatem nabazgroloną przez niego karteczkę i podreptałam do swojej przychodni, gdzie pani Ula, pielęgniarka, położna oraz najwyższa władza w jednym, stwierdziła, że trzeba z tym iść do alergologa, bo tylko on może takie badanie zlecić. No, i jestem sobie tydzień później w kolejce, obok siedzi jakiś kibol i opowiada koledze przez telefon, jak to prawie go zabili za ustawce, w między czasie pani Ula dała radę w ciągu trzech minut pokłuć mi całe przedramię alergenami, jednocześnie wpychając mi do paszczy tę rurę od spirometru i każąc dmuchać. 
Z wynikami wlazłam do gabinetu, pan doktor stwierdził, że faktycznie nie wygląda to dobrze, skoro z marszu mam 113% pojemności płuc (a jak!), a po wysiłku tylko 75%. A  że nie mam żadnej alergii, to czynnikiem wyzwalającym astmę jest sam wysiłek fizyczny. Dlatego mam nową zabawkę: 
I teraz dopiero będę jak Marit Bjoergen! Drżyjcie narody, leci Minion na dopingu, ale nic mu nie zrobicie, bo ma na to kwit! A poważnie, to mam nadzieję znowu działać i trenować jak człowiek. Trzymajcie kciuki. 

niedziela, 11 lutego 2018

Jak Minion nie został królową balu.

Jestem na diecie. Serio. W ogóle nie można się tego domyślić po błędnym spojrzeniu i ciągłym wąchaniu wkoło jak pies tropiący. Zawzięłam się. W internecie tyle pięknych metamorfoz, a a nie mogę zrzucić trzech kilo na maraton?! No, nie mogę.
Dlatego zrobiłam coś, jak to skomentowała moja koleżanka "dla grubych i leniwych", czyli zamówiłam sobie catering dietetyczny. Są takie różne strony, gdzie można kupić rozmaite usługi ze zniżką, no to ja machnęłam sobie zdrowe żarcie. Podałam wszystkie parametry swoje oraz potencjalnego, wspaniałego, estetycznego, smacznego, pachnącego jadła, które ze mnie zrobi szczupłą jak trzcinka nimfę, która to nie będzie na tym maratonie tupać i zipać, ale płynąć ledwie muskając asfalt. Wybrałam termin dostawy. Zapłaciłam. Wyjechałam na narty (a żarcie miało być po powrocie).
Kolejnej nocy obudził mnie telefon. Tak konkretnie to zadzwonił o czwartej rano i zapewne bym go nie odebrała, gdyby nie to, że poziom mojego wkurzenia w ciągu dziesięciu sekund urósł tak bardzo, iż poczułam ogromną potrzebę powiedzenia dzwoniącemu, jak niesamowicie jestem szczęśliwa, że dzwoni pierwszego dnia mojego urlopu. 
Odebrałam. Zajęłam się przez chwilę robieniem wdechu, a w międzyczasie usłyszałam cichy, przerażony męski głos informujący mnie, że on wie, iż jest czwarta rano, ale on mi własnie wiezie to żarcie i nie może znaleźć adresu. Z rozpaczą i możliwie najciszej, bo z przeciwnej połowy łóżka łypał na mnie wkurzony małżonek, poinformowałam pana, że to nie ten tydzień oraz nie może znaleźć, po pojechał do Dużego Miasta, a ja mieszkam w Nieco Mniejszym. Od razu wiedziałam, że się polubimy. 
Na nartach było jak zwykle, to znaczy, dawno takiego strachu się nie najadłam. Najbardziej mi się podobało, jak wjechałam na górę taką wielką koleją krzesełkową, bo tam miały być wyciągi orczykowe. A na górze mi powiedzieli, że jednak ich nie ma i że muszę zjechać na dół na nartach. Jeżeli ktoś z Was był ostatnio w Małym Cichym i widział kobietę, która stoi na szczycie w nartach i płacze, to na pewno byłam ja.
Po powrocie zaczęli przywozić żarcie, to znaczy, zostawiali je pod bramą, a ja , przypuszczalnie ku radości sąsiadów, wybiegałam po nie w szlafroku w różowe groszki. 
Było smaczne. Dobrze zapakowane. Można było na przykład podgrzewać całą zamkniętą paczkę w mikrofalówce. Problem był tylko jeden. Jedzenia było za mało. Nie wiem, czy znacie to uczucie, kiedy stale próbujecie coś robić, ale myślami cały czas wracacie do tego, że dopiero jedliście, a jeszcze dwie godziny dzielą Was od następnego posiłku, którym i tak się nie najecie. Koszmar. Dobrze, że nie zagryzłam i nie zjadłam kota. 
Pocieszałam się tylko jednym- jak już wytrwam, to na wadze zobaczę stosownie mniejszą wartość, która to wartość uczyni mnie szczęśliwszym człowiekiem i to mi zwróci z nawiązką za moje wszystkie cierpienia. 
Nawet w tłusty czwartek pączka nie zjadłam, chociaż stały i się na mnie gapiły, a mnie serce krwawiło. Nie spróbowałam czekolady, którą Młody mnie zawistnie i podstępnie ciągle częstował (bo jak się nie odchudzam, to wcale mnie nie częstuje, tylko skrycie opierdziela ją w czeluściach swojego pokoju). 
I teraz UWAGA! Tramtararamtatam! Chudłam 30 deko. Trzydzieści. To w tym tempie musiałabym się tak umartwiać tylko dziesięć tygodni, wydając na to średnie PKB jakiegoś małego państwa w Afryce. 
A później przyszedł bal. No, bo wiecie, karnawał, te spawy. I wszyscy byliśmy bardzo podjarani. Bo to jest fajna opcja, jak dorośli, poważni ludzie mogą się legalnie przebierać i pić alkohol. 
I to nerwowe oczekiwanie- czy dzisiaj okażę się najpiękniejsza, czy może znowu mnie wyciula ta ździra, Aldona spod trójki? 
Nie zgadłam. Wyciulał mnie mój Mąż. Bo się przebrał za Królewnę Śnieżkę i wyglądał w kiecce zgrabniej ode mnie. Kurtyna.


niedziela, 21 stycznia 2018

Minon u lekarza.

Właśnie dzisiaj mi stuknęły 3000 wybieganych kilometrów, co nie jest może jakąś bardzo dużą liczbą, ale pamiętać należy, że biegam tylko dwa razy w tygodniu, ponieważ już dawno sobie postanowiłam, że ciekawej będzie być kiepską w trzech dyscyplinach, niż w jednej ;) Zatem jaram się bardzo, bo jestem wielką fanką równych,okrągłych liczb i zdecydowanie jestem jedną z tych osób, które biegają w kółko po osiedlu, bo trening nie może się zakończyć na 14 780 m.
Niestety, tak się złożyło, że postanowiłam się zbadać, zainspirowana powtarzającymi się się co jakiś czas zdarzeniami polegającymi na tym, że ludzie sobie umierają na zawodach. Bo wiecie, zabawa to zabawa. Zabawa moim zdaniem się kończy, kiedy wychodzimy ponad bieganie trzy razy w tygodniu po dziesięć kilometrów dla zdrowia i figury, co zresztą było na początku moim założeniem. A jak człowiek już w styczniu jest zapisany na dwa półmaratony, maraton, maraton pływacki i cztery triathlony, że o różnych krótszych, ale za to szybszych dystansach nie wspomnę, to zabawa dawno się skończyła. Dlatego uznałam, że głupio byłoby osierocić syna oraz świeżo poślubionego męża, bo mi się nie chciało iść do lekarza.
No, to poszłam. Oddałam parę hektolitrów krwi, z których powstały ze cztery prace doktorskie, zrobiłam EKG oraz echo serca. Wynikało z tych badań, że jestem zdrowa jak koń, a bardzo miła pani doktor nie była w stanie zrozumieć, o co mi chodzi i dlaczego ja się martwię swoim bardzo wysokim tętnem podczas biegania. I dlaczego wcześniej się nie martwiłam, a teraz się martwię.
Otóż wcześniej się nie martwiłam, bo wcześniej tego tętna nie mierzyłam. To znaczy zmierzyłam ze dwa razy na samym początku, miałam ponad 200, pulsometr ciągle krzyczał, że będę miała udar, więc sobie dałam spokój. Ale wtedy uznałam to za uzasadnione. Po wielu latach zakończyłam swój przydługi, ale bardzo udany bliski związek z kanapą i moje serducho miało prawo do niczego się nie nadawać. Chyba. A później nie mierzyłam i się nie martwiłam. Biegałam na samopoczucie, a czułam się całkiem dobrze. Aż na gwiazdkę dostałam super hiper wypasiony nowy zegarek, który oprócz mnóstwa innych rzeczy mierzy również tętno z nadgarstka. I się okazało, że jak sobie patatajam w tempie żadnym, to mam 180, a jak robię interwały, to mam ponad 200, z tym, że zegarek wtedy głupieje (chyba producent nie przewidział takich wyczynów) i dwa uderzenia odczytuje jako jedno, zatem lecę w trupa i mam 110 :D
Pani doktor znalazła również idealne rozwiązanie mojego problemu- jak się boję biegać z takim tętnem, to zawsze mogę przestać.
W tej sytuacji zrobiłam to, co zrobiłby każdy szanujący się Polak- zmieniłam lekarza. Dostałam namiar na kardiologa opiekującego się zawodowymi sportowcami. Zatachałam do niego wszystkie moje wyniki. Zrzuciłam na biurku. Usiadłam. Zrobiłam dwa głębokie wdechy, żeby się opanować, a następnie wydusiłam, że chcę dalej trenować.
Pan doktor olał w ogóle wyniki i patrząc gdzieś nad moją głową stwierdził:
-Umrzesz. Uszkodzisz serce i tak się skończy. Nie jesteś typowa i nie możesz trenować typowo. Bo zrobisz sobie krzywdę.
Teraz czekam na kolejne skomplikowane badania. Podobno da się naprostować to moje nieszczęsne serce i będę miała szansę być jeszcze niezłym sportowcem amatorem. Kiedyś, później. Nie wiadomo, kiedy.
Wiadomo, co chcę powiedzieć- ludzie, badajcie się. Ja się wyrobiłam, nic sobie nie zdążyłam zrobić. Ale chyba lepiej wydać pieniądze na porządne badania, skoro już i tak wydajemy tyle na odzież, buty, akcesoria no i starty, niż później zostawić to wszystko nieużywane, bo, w najlepszym razie, nie będziemy już mogli trenować.