sobota, 24 grudnia 2016

Święta u Państwa Minionów

Jak co roku Święta próbowały mnie pokonać. Je nie wiem, czy chodzi o wzrost, kształt, czy wyjątkowo niski poziom cierpliwości do ludzi i do rzeczy martwych, ale Święta mi zawsze fikają. 
Już od środy mieliśmy zacząć jakieś ogólnie pojęte przygotowania. Jakieś zakupy (żeby mieć jeszcze wybór w sklepach), prezenty (żeby nie na ostatnią chwilę), sprzątanie (żeby w tym roku jednak zdążyć umyć okna dla Pana Jezusa), a międzyczasie użycie wszelkich dostępnych środków do wprowadzenia się w świąteczny nastrój (jeżeli trzeba, to włącznie z odurzającymi, a co!). 
Niestety, jak już się pewnie domyśliliście, nie poszło. Wróciliśmy do domu w czwartek po godzinie dwudziestej i padliśmy na brudne i nieogolone ryjki. W piątek wstaliśmy wkurzeni i zdeterminowani, ale musieliśmy jeszcze na moment, dosłownie na chwilę podjechać do biura załatwić dwie rzeczy. Wyszliśmy stamtąd już o jedenastej, ale tylko po to, żeby pojechać do ZUS-u zostawić Bardzo Ważny Dokument, którego jednak nie chcieli. Nie chcieli nam również sprzedać karpia, choinki, ani prezentów. Draństwo!
W związku z tym pojechaliśmy do Super Hiper Wypasionej Galerii Handlowej, gdzie było już pół Polski, biegające w kółko i drące się radośnie i świątecznie. Żałowałam, że Endomondo nie łapie sygnału w środku, bo pokazałoby około maratońską trasę po śladach grupy pijanych Irlandczyków, a to jedynie w poszukiwaniu toalety. Już po dwóch godzinach wiedziałam, że w całej galerii nie ma krowy, za to ciągnęłam za sobą po ziemi z osiem toreb różności, płacząc w duchu, że samochód zaparkowałam w pierwszym wolnym miejscu, czyli jakieś kolejne cztery kilometry dalej. 
Dzisiaj zadania podzieliliśmy sprawiedliwie, to znaczy z obłędem w oczach biegaliśmy pod domu ze ścierą, odkurzaczem i mopem, a następnie ustaliliśmy, że Mężczyzna Mojego Życia będzie smażył ryby, a ja przez ten czas ubiorę choinkę (dzieciaki również wzięły się za bardzo ważne rzeczy, to znaczy oglądały filmiki o śmiesznych kotach). 
Problem zaczął się po wyciągnięciu lampek. Okazało się, że są jednym wielkim kłębem, który żyje własnym życiem. Już po około czterdziestu minutach doszłam do miejsca, gdzie jeden komplet leżał po lewej stronie, drugi po prawej, ale wtyczki były związane węzłem gordyjskim, którego mimo wielu prób nie potrafiłam rozsupłać. Po kolejnym kwadransie zapytałam, czy mogę przeciąć jedne lampki po to, żeby drugie umieścić na choince.
Mężczyzna mojego życia spojrzał z politowaniem na moje zmagania i sam zabrał się do rozplątywania. Już po dwudziestu minutach spytał, gdzie mam te nożyczki. 
Nie uwierzycie, ale choinka jednak stoi ubrana, my leżymy przeżarci na kanapie, koty grzeją zadki przy kominku, dzieciaki grają w otrzymane gry. Generalnie łapiemy choć trochę tego Świętego Spokoju, który nam się marzył przez cały tydzień. 
A tak wyglądałam, kiedy rano próbowałam biegać interwały:




wtorek, 13 grudnia 2016

Krowa gwiazdkowa.

Są różne modele podróżowania. Przypuszczalnie. Tak zakładam. No, bo co robicie, kiedy wyjedziecie w jakieś mniej lub bardziej fajne miejsce? Lecicie zwiedzać? Wysyłacie pocztówki do domu? Kupujecie pamiątki? Próbujecie lokalnej kuchni? Ja szukam krowy.
Ale od początku. Przez kilka lat dużo podróżowałam służbowo po świecie. Później wyjazdy stały się zdecydowanie rzadsze i bardziej lokalne, no, ale czasami życie mnie jednak zmusza do ruszenia zadka i wtedy pakuję jakieś majtki na zmianę, szczoteczkę do zębów, a w drzwiach dostaję niezmiennie przykaz: "Mama, przywieź mi krowę". Bo, wiecie, mój syn jest zakrowiony. A ja staram się szanować jego inność. 
I ja za tymi krowami zapierdzielam po wsiach i miasteczkach, niejednokrotnie budząc ogromne zdziwienie, często nie mogąc się dogadać z niemówiącymi po angielsku autochtonami, zatem robiąc rogi z palców i mucząc donośnie. 
Tym sposobem Młody ma już prawie trzydzieści krów zwiezionych z różnych miejsc. Jest krowa Mercedes z Hiszpanii, grecka Żydówka (?!) Golda, ukraińska Ludmiła itd. itp. Jest też stado przywiezione z rozmaitych krajowych wyjazdów, na przykład Truskawetta z jednym rogiem, z której inne krowy wcale się nie śmieją, mimo że jest niepełnosprawna (cytuję właściciela ;-)) Właściwie poległam tylko raz, w Turcji, gdzie dzieci się nie bawią krowami i już. 
No i teraz sobie wyobraźcie, jak pomiędzy bardzo ważnymi sprawami do załatwienia, latam zmarznięta na kość po jakimś jarmarku świątecznym i pytam wszystkich wkoło, czy mają krowy. 
"No, nie, proszę pani, mamy piękne renifery, misie w czapkach Mikołaja, ale krowę?..."
Bardzo szczęśliwi musieli być również współtowarzysze wyjazdu, kiedy to latałam w lewo i w prawo krzycząc "Jeszcze chwilę, jeszcze moment, nie wiem, czy później będzie okazja czegoś poszukać". I oto jest! Stoisko przybrane fińską flagą, z prawdziwym, przysięgam, wikingiem, z wielką brodą, stoisko pełne swetrów, kapci, koców i wszystkiego, co może się przydać podczas nieprzejednanej skandynawskiej zimy. Nikt się panem nie interesował, przypuszczalnie z powodu braku możliwości komunikacyjnych. No, ale ja już nie w takich miejscach z siebie robiłam kretynkę. 
Powiem szczerze, że sytuacja osiągnęła poziom nieskończonego surrealizmu, kiedy po moim pytaniu pan sobie spokojnie wyciągnął spod sterty koców wielką pluszową krowę i z uśmiechem zapytał, czy potrzebuję czegoś jeszcze. 
Cena krowy, powiem szczerze, zwaliła mnie z nóg, no bo wiecie, z Finlandii do nas przyjechała. Fiordy jej pewnie z ręki jadły.
Z sentymentem pomyślałam o tych pięciu dychach skitranych w skarpecie na czarną godzinę, za które miałam coś kupić dla siebie. Sądząc po obowiązujących cenach, tabliczkę czekolady. Albo słoik miodu. Albo magnesik na lodówkę z choinką. No, ale, wiecie, krowa... Macie jakiś pomysł, jak cholerę nazwać? 



sobota, 3 grudnia 2016

Jak Minion młodniał w oczach

Dokonałam genialnego odkrycia. Można sobie zrobić takie badanie, które pokaże człowiekowi nie tylko, ile waży, ile ma w sobie różnych ciekawych i nieciekawych rzeczy, jak woda, tłuszcz, mięśnie, kości, ale też określi jego wiek metaboliczny! To znaczy mniej więcej tyle, że moje ciało może być w zupełnie innym wieku, niż by to wynikało z mojego peselu. 
No, to wiadomo, człowiek się urodził ciekawski, to zaraz leci, żeby mu zmierzyli to i owo. I zmierzyli. Miły człowiek o posturze mojej szafy trzydrzwiowej, zwanej pieszczotliwie Narnią, ponieważ mieści się tam wszystko, z uśmiechem sadysty wyciągnął tabelkę i mi przeczytał, że moje ciało ma, uwaga uwaga, 22 lata. DWADZIEŚCIA DWA! Rany, kiedy to było... A ile fajnych rzeczy wtedy porabiałam. Studiowałam. Pracowałam mniej lub bardziej dorywczo w fitness clubie. Wychodziłam za mąż. Czyli zasadniczo kupowałam za nieprawdopodobne pieniądze kiecę o wyglądzie wielkiej białej bezy, jakieś sto litrów wódki oraz dumałam dniem i nocą, jak rozwiązać problem wujka Staszka, który nie chce siedzieć obok cioci Kasi, ale za to chce siedzieć obok babci Gienki, która z kolei go nie lubi. Właściwie to nie był taki dobry rok. 
No, ale wiecie, wreszcie miałam jakiś powód, żeby się ucieszyć. Nakręcić. Taka młodość. Trzeba coś niesamowitego zrobić z tej okazji. Na przykład pompkę. Bo powiem Wam w sekrecie, że nie umiem zrobić takiej normalnej męskiej pompki. Nigdy nie umiałam. Dźwigam te sztangi, macham kettlami, pływam, ale w zderzeniu z pompką nadal przegrywam. Ściągnęłam sobie nawet kiedyś taką aplikację, która miała ze mnie zrobić demona pompek. Na wstępie proponowała test "Zrób tyle pompek, ile możesz, a następnie odejmij dwie i to będzie twoja podstawowa seria". Jak od zera odjęłam dwie, to nie tylko wyszło mi, że nie muszę nic robić, ale nawet szybko pobiegłam do lodówki, żeby jakoś zniwelować tego nieszczęsnego minusa. 
No, to stwierdziłam, że dziś jest ten dzień, zrobię tę pompkę i zostanę bohaterem we własnym domu. Ustawiłam się, napięłam wszystkie możliwe mięśnie, łącznie ze zwieraczami, zrobiłam wdech i... padłam ryjem na podłogę. 
No, żesz w mordę jeża. Pozostało jedynie nadal głosić światu, że jestem taka młoda.
Napisałam do koleżanki "słuchaj, zrobiłam sobie takie badanie i mi wyszło, że moje ciało ma dwadzieścia dwa lata!", a ona mi na to "Phi, chłopaki z klubu, jak sobie robili te badania, to im powychodziło że mają po szesnaście". Idę popłakać do kącika.


sobota, 26 listopada 2016

Czarny piątek

Ja wiem, że chodzi o zakupy. Wyprzedajmy wszystko, a wy, Ludzie, idźcie i kupujcie sterty rzeczy, których nie potrzebujecie, bo przecież to jedyna taka okazja. Ale mój czarny piątek to był prawdziwy Czarny Piątek. 
Wszystko zaczęło się od rana, kiedy jechaliśmy do dosyć odległego Dużego Miasta na Bardzo Ważne Spotkanie. W spotkaniu miał brać udział nasz Tajny Łącznik, Człowiek-Wtyczka, As Załatwiania, zwany popularnie Szwagrem. Niestety, zadzwonił, że jest chory, leży w łóżku, nie ma mowy, żeby wstał i jesteśmy zdani na siebie. Byliśmy już wtedy dobre dwieście kilometrów od domu i wprawiło nas to w lekką rozpacz, żeby nie powiedzieć, że również w złość. Mężczyzna Mojego Życia zaczął artykułować swoje uczucia, co wyglądało mniej więcej tak:
-@#%$&!!!
Zwróciłam mu uwagę, iż nasz język jest ostatnio na coraz bardziej skandalicznym poziomie i nie możemy się tak zachowywać, bo to nie przystoi. No, to zaczął od nowa:
- To... niegodziwiec! To... niesłowny łoś! Jezus, Maria, wytrzyj mi pot z czoła... :D

Spotkanie jednak się odbyło, co tchnęło we mnie trochę nadziei na uratowanie tego dnia. W międzyczasie co prawda docierały do nas tak nieprawdopodobne, że aż absurdalne informacje z biura. Normalnie aż się cieszyłam,że mnie nie ma na miejscu i nikt mi nie powie, że miałabym z tym bałaganem, coś wspólnego. Uznałam, że dzień jest tak beznadziejny, że trzeba szybko wrócić do domu, zakopać się pod kołdrą i z nadzieją oczekiwać jutra. Jednak i to się nie udało. 
Około półtora kilometra od domu coś zaczęło dzwonić w silniku. Samochód jechał co prawda, nie zaświeciły się żadne kontrolki, wszystko wyglądało zupełnie normalnie, ale nie dało się zignorować dźwięków wydobywających się spod maski. 
Jako osoby wybitnie nie znające się na rzeczy, stwierdziliśmy, że trzeba się wolniutko dokulać do domu, a następnie poszukać kogoś, kto nam powie, jak bardzo biedniejsi się staniemy po usunięciu źródła hałasu. 
Ponieważ już nie raz i nie dwa nacięłam się na wizyty u przypadkowo wybranych mechaników, postanowiłam napisać na lokalnym forum z prośbą o doradzenie. Mój wpis brzmiał mniej więcej tak:
"Czy ktoś może polecić dobrego mechanika? Coś dzwoni w silniku". Przez dosyć długi czas nic się nie działo. Nie było tam nikogo, albo, nie wiem, nie znali mechanika? Mieli własne dzwoniące silniki, czekające na naprawę?
 I nagle jest! Ktoś odpisał! Ktoś pomoże, uratuje, wszystko będzie dobrze. I, uwaga, czytam:
"Jak dzwoni, to trzeba odebrać"... 
Idę pożyczyć od Młodego hulajnogę.

P.S. Opowiedziałam to wszystko Młodemu, a on skwitował:
"Wiem, co czujesz. Dostałem dziś piłką w ryj!"...


niedziela, 20 listopada 2016

Jak Minion się napinał i jak Szkota gonił.

Od dwóch lat występuje taki paradoks w moim życiu- generalnie chyba każdy się zgodzi, że listopad jest najbardziej depresyjnym miesiącem w roku- człowiek wstaje po ciemku, wraca do domu po ciemku, ciągle pada, drzewa łyse itd. Ale jednocześnie to jest zawsze duże żniwo dla biegaczy- jeżeli tylko nie leje całymi wiadrami w pysk, jest to bardzo fajna pogoda do biegania i do robienia życiówek. Zamiast więc osuwać się w objęcia depresji, staram się w listopadzie odwiedzić kilka fajnych imprez, gdzie akumulatory niejako ładują się same- jest głośno, kolorowo, wielu znajomych, a jak się jeszcze przypadkiem życiówkę trzaśnie, to pary wystarczy na kolejne dwa tygodnie "normalnego" życia. 
I tym sposobem w zeszły weekend wylądowałam na "Biegu bez napinki" w moim Trochę Mniejszym Mieście. Pomysł bardzo fajny. Zaczęliśmy od dość symbolicznego dystansu 8 km, który organizator planuje w każdej edycji podwajać. Nazwa biegu wzięła się stąd, że biegliśmy razem, bez ścigania. Ba! W ogóle nie było pomiaru czasu. Było za to nieprzeciętnie, jak na listopad, zimno i śnieg padał w pysk. Cały dystans przebiegłam z bardzo miłym, bardzo młodym początkującym triathlonistą, który później napisał na FB pod wydarzeniem, że pozdrawia "Panią Minion w akcji". Panią. Rozumiecie. Po tym epizodzie postanowiłam pilnie zainwestować w krem przeciwzmarszczkowy. 
Na szczęście miałam okazję zapomnieć o tych przykrych wydarzeniach przy przepysznej wojskowej grochówce i w towarzystwie moich absolutnie ulubionych ludzi z Cel i Roman. A do tego dostałam ćwiartkę medalu. No, to teraz muszę, po prostu muszę być na kolejnych edycjach i doskładać te puzzle! 
Później nie biegałam i w ogóle mało trenowałam, ponieważ równo przez tydzień (!) non stop bolała mnie głowa. Przysięgam, że w całym dotychczasowym życiu głowa nie bolała mnie tyle, ile przez ten tydzień. Przełamałam nawet swój wstręt do służby zdrowia i poszłam do lekarza, gdzie mój problem próbowali rozwiązać w jedyny im znany sposób- "Nie pomagają pani tabletki? To damy pani mocniejsze!". 
Na szczęście są jeszcze na świecie racjonalnie myślący ludzie- Trener na bieganiu rzucił: "Za mało pijesz!". Ale że czego?-ucieszyłam się. Niestety, wody. I muszę przyznać uczciwie- po porządnym nawodnieniu głowa przestała boleć, tyle, że teraz siusiam co dziesięć minut, ale, jak to mówią, nie ma nic darmo.
I... tym sposobem znalazłam się dzisiaj na starcie "XX Bełchatowskiej Piętnastki". Z dużymi obawami o własny dekiel, ale jednak. Miało to podłoże czysto materialistyczne- czytałam, że w pakietach startowych będą plecaki, no to stwierdziłam, że nie wiem, czy pobiegnę, ale plecak na pewno odbiorę. Dodatkowo bardzo polecam naszego klubowego kolegę Pawła- zawiózł, przywiózł, postawił herbatę i ciacho, a nawet zdjęcia robił! A przy okazji, zupełnie na luzie, wykręcił taki czas, że do tej pory zbieram szczękę z podłogi.
Biegło się całkiem fajnie, bardzo lubię zaczynać z tyłu stawki, ponieważ później można wyprzedzać dużo osób i czuć się, jak prawdziwa torpeda (a tych, co Ciebie wyprzedzili, już dawno nie widać, więc się nie liczą). 
Na ósmym kilometrze byłam przekonana, że mam halucynacje- widziałam przed sobą Szkota w kilcie. Normalnie takiego rudego, z długimi włosami i brodą, i w kilcie. Tylko zamiast tych śmiesznych podkolanówek z pomponami miał skarpety kompresyjne. A do tego krzyczał i śpiewał. Wyprzedziłam drania. Za ojczyznę! 
I dobiegłam, nie umarłam, wynik zacny, kolega Paweł czekał z ciastkiem. 
Niestety, po obejrzeniu zdjęcia z mety, doszłam do wniosku, że krem był za słaby. Lecę po nowy! Albo od razu worek na głowę!

                                                       

czwartek, 10 listopada 2016

Jak Minion na sznurku dyndał.

Czy możecie uwierzyć w taką niegodziwość?! Nie było wczoraj crossfitu. 
Ja się domyślam gdzieś w mrocznych zakamarkach mojego umysłu,że nie każdy tak spędza dzień, że najpierw żyje, jak normalny człowiek, to znaczy pracuje, robi zakupy, sprząta, odrabia lekcje z dziećmi, ale właściwie, to i tak przez większość czasu się jara tym, że pójdzie na trening. 
Ja tak mam, że w sumie w czasie normalnego dnia pracy podniecają mnie dwie rzeczy. Najpierw od rana czekam, aż moja obecnie ulubiona restauracja serwująca tanie lunch'e opublikuje na swojej stronie dzisiejsze menu. I tak się zastanawiam, co też ten ich genialny kucharz może wykombinować i czy akurat to, co wykombinował, będzie jednocześnie tym, co lubię. A pomysły ma genialne. Dzisiaj się prawie popłakałam ze szczęścia- była zupa serowa. To jest jedna z rzeczy w tym okrutnym świecie pełnym niedorzeczności i większych lub mniejszych niedogodności, która świeci jasno niczym gwiazda polarna nad moim zabieganym, ponurym dniem. 
Jeżeli czyta to ktoś z tej restauracji, to pozdrowienia od klientki, która już dwa razy się popłakała ze szczęścia nad obiadem. 
A kiedy już się nawpitalam czegoś dobrego, zaczynam myśleć o tym, że trzeba zrobić trening, ponieważ jedno z drugim pozostaje w pewnej chwiejnej równowadze, od której zależy stały rozmiar spodni. 
I teraz wyobraźcie sobie taki z pozoru normalny dzień- praca, praca, facebook, praca, praca, facebook, jest menu, jest kurczak, jest szczęście! Zupa, kurczak, frytki, surówka, kompocik. Praca, praca, zakupy, lekcje, pakowanie na trening, wyjście na trening i... nie ma treningu! No, jak to? Czy to jest prawnie dopuszczalne?
Miłe panie z recepcji klubu były chyba wstrząśnięte moją bezbrzeżną rozpaczą, ponieważ natychmiast zaproponowały mi innej zajęcia, które na pewno będą równie dobre, jeżeli nie lepsze. Weszłam na nie natychmiast i bez zastanowienia, ponieważ chwila zawahania mogłaby skutkować powrotem do domu z paczką chipsów. 
Tym sposobem znalazłam się w świecie dziwnych zielonych sznurków zwisających z sufitu i dyndających na nich ludzi, czyli TRX. 
No, powiem Wam, że to było dziwne. 
Wszystkie ćwiczenia wynywaliśmy pod skosem, więc praca mięśni była zupełnie inna. I tak, jak mogłoby się  wydawać, że taki sznurek człowieka odciąża, to nic bardziej mylnego. 
Cały czas męczyła mnie tylko jedna myśl- te "sznurki" były przywiązane do takiej rury PCV biegnącej przez cały sufit. Ćwiczyło dziesięć osób i każdy się naprawdę poważnie "wieszał" na tej rurze i strasznie się martwiłam, że jak to w końcu wszystko pieprznie, to wylądujemy na dole w recepcji. Zaryzykowałam więc pytanie:
- Do ilu kilogramów jest atestowana ta rura?
- To rura od gazu, na pewno wytrzyma... 
Czyli, jak już wspomniałam "jak to wszystko pieprznie"... ;-)
Ale i tak powaliła mnie na kolana rozmowa dwóch pań, które usiłowały się tyłem "podwiesić" na TRX-ie. I jedna jakoś już wisi, a druga ciągle walczy i nie może trafić. I ta jedna mówi do tej drugiej:
-Musisz podnieść tylną nogę!



sobota, 5 listopada 2016

Sportowe zadziwienia różne

Zapomniałam, jakim koszmarem dla psychiki potrafi być kolarstwo stacjonarne: jadę już dwa dni, już sześć razy prosiłam kota, żeby otworzył okno, na razie z zerowym skutkiem, patrzę na zegarek, a to dopiero trzy minuty minęły. 
Dzisiaj rano się zawzięłam i całą godzinę robiłam "udawane podjazdy na stojaka". Teraz siedzę na kanapie i zastanawiam się, czy nie dałoby się odkręcić którejś nogi, a najlepiej obu, i odłożyć ich na lepsze czasy. Miałam w przyszłym sezonie jeździć, jak nigdy, a pewnie będę jeździć, jakbym nigdy nie jeździła...

Zmieniłam grupę crossfitową na bardziej pasującą mi godzinowo. Generalnie jest git. Sześciu wielkich facetów i ja. Brakuje tylko logotypu "Brazzers" w rogu. Na szczęście.
Panowie są bardzo poważni. Ciężka praca. Krew, pot i łzy. Odgłosy upuszczanych ciężarów. Mokre koszulki. Obłoki talku. I zero radochy. Przyznam szczerze, że nie potrafię się odnaleźć tej sytuacji. Próbowałam już śmiać się z siebie, z nich, ze zbyt wielkiej sztangi oraz z paru tekstów, które kojarzyły mi się odpowiednio z seksem, jedzeniem i kupą. I nic. Chyba mają mnie za wariatkę. Do tego cienką wariatkę, bo zwykle sobie zakładam zalecane obciążenie, a następnie nie potrafię go podnieść.

Postanowiłam się pożalić w czwartek na bieganiu. Najpierw opowiedziałam im wszystko, co mnie strasznie rozbawiło na crossficie, a oni się śmiali! No, to opcje są dwie- albo są tak samo walnięci, jak ja, albo moi nowi znajomi nie mają za grosz poczucia humoru. Najlepiej podsumował to jeden kolega:
-Oni dopiero dzisiaj zrozumieli, o co chodziło i pewnie dopiero teraz się śmieją! :)

Wczoraj poszłam popływać. Z braku lepszych opcji zabrałam ze sobą Młodego, wraz z jego zjeżdżającymi z zadka kąpielówkami i niechęcią do męskiej szatni. Omówiliśmy czterokrotnie procedurę ewentualnych pytań i zażaleń- pływam na trzecim torze, należy stanąć przy słupku i czekać aż podpłynę. Nauczyły mnie tego wcześniejsze doświadczenia- kiedyś Młody stanął na brzegu basenu, w kompletnie innym miejscu, niż ja pływałam i wydzierał się żałośnie "mama", a ja oczywiście niczego nie słyszałam, bo uszy miałam pod wodą. 
Sytuacja ogólna  na basenie była ciężka- tylko dwa tory nie były zajęte przez szkoły. Na tych dwóch torach zgromadziło się chyba ze dwadzieścia osób i czułam się jak w wielkiej wirówce. 
Kiedy zatrzymałam się  na chwilę między kolejnymi ćwiczeniami i zdjęłam okularki, zobaczyłam, że na mój tor weszło jakieś dziecko, owinięte w dwa makarony i do tego z wielką, czerwoną deską. Całości dopełniały okularki założone z jakiegoś powodu pod brodę, jak hełm wojskowy. 
Nie wiem, czy się kiedyś chwaliłam, ale jestem krótkowidzem, a do tego mam astygmatyzm. Zatem najpierw pomyślałam sobie, co to za głupie dziecko, że pcha się na tor do szybkiego pływania. Następnie zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest ratownik i dlaczego nie reaguje. A później mój mózg wreszcie skompilował wszystkie niezbędne informacje i pokazał wielki, czerwony napis, że to jest MOJE DZIECKO. Na szczęście mam nisko osadzone poczucie wstydu, więc zabrałam makarono-stwora na brzeg i z resztkami godności udałam się w stronę szatni.

Wychodząc spotkaliśmy Trenera, tego, co zawsze, tego, który jednak ma poczucie humoru (szczególnie, jak mi pisze w treningach, że mogę w trakcie płakać...):
-Cześć, Młody, słyszałem,że lubisz krowy?
-No...
-Moja teściowa to straszna krowa...

Uff, życie wróciło do normy!









czwartek, 27 października 2016

Ile waży własny zadek oraz jak trenują mężczyźni.

Byłam wczoraj na crossficie. To brzmi dumnie. "Chodzę na crossfit, wiesz?". Prawie tak samo dobre, jak "Jestem triathlonistką". A "Jestem triathlonistką i chodzę na crossfit" daje +500 do lansu. Zajęcia te mają to do siebie, że Trener we mnie nieustająco widzi potencjał. I w ramach tego potencjału każe mi dźwigać ciężary, do których normalnie bym się nie zbliżyła na odległość mniejszą, niż z kanapy do lodówki. 
Wczoraj też dostałam sztangę. Prawdziwą, stalową. Z takimi talerzami po bokach. Trzydzieści kilo ważyła. I podobno była za mała w stosunku do mojej masy ciała. Swoją drogą ja takich drażliwych danych nie podaję nikomu, nigdy. To jak oni to obliczyli?...
I jak próbowałam podnieść tę sztangę, to okazało się, że to za bardzo mi nie wychodzi, ponieważ musiałam jednocześnie podnieść swój zadek. Wyszło mi z prostych, matematycznych obliczeń, że przekroczyłam właśnie dopuszczalną masę całkowitą, którą miałabym zapisaną w dowodzie rejestracyjnym, gdybym tylko miała dowód rejestracyjny. Coś ewidentnie było za ciężkie. Albo ta sztanga albo moje dupsko. Obok mnie stał pan, który sobie pozakładał na tę sztangę pierdyliard tych talerzy i machał nią sobie radośnie. 
W ogóle moja sytuacja, jako jedynej kobiety w tej grupie, jest niezręczna. Jakoś nie ma do kogo zagadać, nie ma się komu pożalić, że "Słuchaj, Krycha, chyba mam za wielkie dupsko do tego ćwiczenia". Kobieta to by zaraz jakoś pomogła. Powiedziałaby, że wcale nie mam wielkiego dupska. Że to wina tej stangi, trenera, temperatury, podłoża oraz rządu. A mężczyzna powie najwyżej: "Nie pierdziel, podnoś to". I nie o to chodzi, że ja nie podniosłam tej sztangi. Zrobiłam cały trening i to z niezłym wynikiem. 
Tylko ja się wolę najpierw zastanowić, czy ta żyłka, która mi za chwilę pęknie w zadku, to jeszcze by mi się do czegoś przydała, czy nie. A nie tak, bez gry wstępnej. Albo, jak mawia mój idol, Król Julian: "Szybko, szybko, zanim się zorientujemy, że to bez sensu!".
I teraz Wam napiszę, jak wygląda porządny, męski trening. 
Na przykład Mężczyzna Mojego Życia odkrył w poniedziałek, że w nadchodzącą niedzielę jedziemy na zawody. A , delikatnie mówiąc, nie trenował ostatnio tyle, ile by chciał. Zatem uznał, że rozwiązanie jest proste. Włożył buty, wyszedł z domu, machnął najdłuższy dystans ever, a następnie puścił pawia, położył się na kanapie i zażądał lekarza.
To ja chyba jednak zostanę przy swoim crossficie. 
A na zakończenie wstawię Wam zdjęcie, które obrazuje, jak się czuję na zajęciach:



sobota, 15 października 2016

O Minionach wszelakich

Słuchajcie, kocham swoich przyjaciół oraz bliższych i dalszych znajomych, i w ogóle szereg sympatycznych osób, które wiedzą, że jestem zaminionowana. 
Koleżanka miała ostatnio urodziny. Niby nic dziwnego. Wszak codziennie ktoś ma urodziny. Szczególnie w czasach, kiedy nie wypada mieć na Facebook'u, Twitterze, Snapchat'cie i innych portalach, o których jeszcze nie słyszałam, a pewnie powinnam, mniej niż siedem tysięcy znajomych. To właściwie człowiek zaczyna każdy dzień od pisania życzeń urodzinowych dla stada jubilatów wielkości populacji Luksemburga. 
Ale to była bardzo fajna koleżanka, którą znam osobiście i łączy nas coś więcej, niż tylko wspólne stanie w kolejce do kasy w Biedrze. Dlatego wzniosłam się na wyżyny moich możliwości literackich i gdzieś tam prosto z mojego, wielkiego przecież, serducha naskrobałam szczere i wstrząsające (mam nadzieję) życzenia. 
Koleżanka mi odpisała, że życzenia były świetne i przewiduje nagrodę. Gastronomiczną. I od razu mój dzień nabrał rumieńców. Postanowiłam zrezygnować wyjątkowo z trzeciego obiadu i czwartego deseru, bo przecież zaraz za zakrętem dnia czeka na mnie ta nagroda. Ach, cóż to mogło być. Babeczka. Pączek. Ciastko francuskie. Rogalik z czekoladą. Wafelek. Mogłabym tak spędzić dzień na fantazjowaniu o tym, co dobrego bym sobie zapakowała do otworu gębowego. 
Koleżanka postanowiła potrzymać mnie jeszcze dłużej w niepewności i oświadczyła, że wszelkie rozpusty gastronomiczne będą po treningu. Latałam zatem w tę i nazad z wywieszonym ozorem, ale że było ciemno, to nawet nikt nie zauważył, że się ślinię. No, bo może to jest gigantyczny cukierek-krówka? Albo ptyś?
I teraz ,uwaga, trening się kończy, gadka-szmatka, piąteczka, siemanko, koleżanka hyc do bagażnika i wyciąga stamtąd wielkiego lizaka-Miniona! I wiecie co? Ja go do tej pory nie zjadłam, bo na pewno jest pyszny, ale przecież jest też taki piękny!
I zaraz przypomniały mi się różne inne zdarzenia. Jak raz inna koleżanka po treningu rowerowym dała mi paczkę plasterków z Minionkami, bo stwierdziła, że zobaczyła je w sklepie i po prostu musiała mi kupić. I ja te plasterki wszędzie ze sobą woziłam, co okazało się bardzo przydatne, szczególnie po zawodach w Bydgoszczy, gdzie zapomniałam zabrać skarpetki i miałam lekko zmasakrowane stopy. Całe w minionkowych plasterkach.
Albo taka romantyczna sytuacja. Festiwal Światła w Trochę Większym Mieście. I wiecie, co mi kupił Mężczyzna Mojego Życia? Wielkie świecące oczy Miniona! I ja w tych oczach dwa dni chodziłam. 
A jak miałam urodziny, to wszyscy mi wstawiali na tablicę Minionki przeróżne- duże małe, z tortami i na tortach. 
A moje dziecko się wcale nie obraża, jak mu kupuję bluzki, koszulki, majtki i piżamy w Minionki. 
Dzięki!!!


niedziela, 9 października 2016

Jak Minion z czajnikiem szalał

Pogoda się skiepściła. Tak Was tylko informuję, gdybyście przypadkiem nie mieli w domu okien. Często ludzie mnie w ten sposób informują o różnych rzeczach. Na przykład, kiedy spadnie pierwszy śnieg, to zaraz stu trzydziestu jeden moich znajomych musi o tym napisać na Facebooku, bo ja może mieszkam w bunkrze i czekam na apokalipsę zombie. Zatem ja Was informuję, że pogoda się zepsuła, co umożliwiło wszystkim Polakom łagodne przejście z opcji "Jezu, czemu jest tak gorąco?!" do opcji "Jezu, czemu jest tak zimno?!".
Ja nie psioczę. Moim zdaniem dobra pogoda do biegania zaczyna się od dziesięciu stopni, a kończy wtedy, kiedy mój własny wydech opada na ziemię formie kulek lodu. 
Niestety, ta sama fajna pogoda  biegowa jest już dosyć kiepską pogodą rowerową, a że średnio lubię jak mi na trzydziestym kilometrze treningu odpada nos, to postanowiłam poszukać interesujących alternatyw. I tak właśnie trafiłam na trening z kettlami. 
"Kettlebell" to taki śmieszny ciężar, który wygląda jak damska torebka z rączką, ale opis może być bardzo mylący, bo w moim zaprzyjaźnionym klubie te "damskie torebki" zaczynają się od ośmiu kilogramów. I ja tak sobie właśnie dzisiaj machałam najpierw jednym, a później dwoma "czajnikami". 
Grupa dobrała się bardzo fajna i wesoła. Klub nazywa się "Blu" i większość ścian jest w kolorze, jak nietrudno się domyślić, niebieskim. W związku z rosnącym ciśnieniem, tętnem, poziomem zakwaszenia oraz bliskością omdlenia, wydusiłam, że sala nie powinna się nazywać "Crossfit", tylko "Niebieski pokój bólu", na co odezwał się instruktor, że on zażąda zmiany nazwy zajęć z kettli na "50 twarzy Adama", co radośnie przyjęła cała zgromadzona na sali płeć żeńska. Jedyny osobnik płci męskiej nie przyjął tego wcale, bo nie wiedział, o co chodzi. 
Na zajęcia będę przychodzić. Nic na mnie nie wpływa tak dobrze w niedzielny poranek, jak ćwiczenia z ciężarami, w czasie których wyglądam jak pijany rusek, podczas gdy pani z recepcji próbuje mi zrobić zdjęcie, bo tak "pięęęęknie" będzie ono wyglądało na fejsiku...

sobota, 24 września 2016

O tym, jak długa i podstępna potrafi być kolejka do toalety :)

No, czy to jest normalne, żeby człowiek musiał chodzić do pracy i jeszcze tam PRACOWAĆ??? Przecież przez cały tydzień nie miałam czasu, żeby Wam napisać o moich najnowszych wyczynach biegowo-rowerowo-biegowych. 
Zazdroszczę ludziom pracującym w różnych urzędach i instytucjach państwowych, że mogą sobie o szesnastej wyjść do domu i mają święty spokój. A jeszcze jak człowiek jest obrotny, to się zatrudni w takim wydziale/sekcji/pokoju/jednostce specjalnej, gdzie mu się petenci nie pałętają pod nogami i jest "zen", jak lilia wodna albo inny nenufar. Chociaż moja koleżanka, pracująca w urzędzie miasta, skarżyła mi się ostatnio, że od kiedy ją przenieśli do innego wydziału w urzędzie, to nie przychodzą do niej żadni ludzie i ona sobie nie ma na kogo pokrzyczeć...
Ale wracając do meritum- w zeszłą niedzielę wstałam o świcie i wyruszyłam, już po raz drugi, w fascynującą podróż do miejscowości Maków Mazowiecki, gdzie nie ma nic ciekawego, oprócz stacji benzynowej oraz odbywających się tam raz do roku zawodów sportowych.
Podobno statystyczny człowiek mądrzeje z wiekiem, ale pamiętać należy, że statystyka jest sztuką uśredniania rzeczywistości, zatem jeżeli ja jem kapustę, a mój sąsiad Piotr (pozdrawiam!) je mięso, to statystycznie jemy oboje gołąbki. Zatem pewnie gdzieś na świecie ktoś też ma trzydzieści dwa lata i jest mądrzejszy, niż kiedy miał trzydzieści jeden. No, bo ja nie jestem. 
Nażarłam się dzień przed zawodami eksperymentalnej kuchni wyczynowej, skutkiem czego przydługa podróż upłynęła mi pod znakiem "Gdzie ta stacja i czy maja tam toaletę?!". Udało mi się dojechać, prawdopodobnie moja twarz miała kolor zielony, wbiegłam na stację benzynową, a tam dziewięć pań w kolejce. Dziewięć. Ta liczba będzie mi się śniła po nocach. Wiecie, jak one długo siusiały?...
Tak to wygląda, jak Minionek ma opisać zawody- zamiast zacząć od tego, co było w pakiecie startowym (nic ciekawego) albo ile kosztował wjazd (bardzo tanie zawody, polecam), to ja Wam jeszcze zaraz dopiszę, ilu warstwowy był papier w toalecie  oraz jaki zapach miało mydło ;-)
Skracając maksymalnie część toaletową- skończyło się dobrze. A ponieważ zrobiło się ciut późno, to wydobyłam Stanisławę z bagażnika (w wolnej chwili postaram się napisać o mojej nowej dwukołowej dziewczynie) i pogalopowałyśmy do strefy zmian.
Zawody w Makowie wcale, ale to wcale nie są fajne, ponieważ dystans jest krótki- pięć kilometrów biegu, dwadzieścia dwa kilometry rowerem oraz dwa i pół kilometra biegu.  A żeby poprawić czas na krótkim dystansie, trzeba, kolokwialnie mówiąc, zapierniczać jak mały motorek. Nie jest to też duża impreza- limit zgłoszeń to dwieście osób. 
Trzasnął starter i ruszyliśmy. Czy też właściwie oni ruszyli, a ja się wytoczyłam. Biegam coraz szybciej, ale delikatnie mówiąc, sporo jeszcze mi brakuje do prędkości, z którą mogłabym się uplasować w pierwszej połowie stawki. 
Część biegowa jest nudna- dwa i pół kilometra i nawrotka. A do tego jest podstępna jak nie wiem- oni tam nie mają płasko (!). Biegłam sobie biegłam, starałam się nie zamęczyć do cna- w końcu trzeba było później jeszcze jechać i biec. Trasa charakteryzuje się tym, że jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed metą wybiega się zza zakrętu. I ja sobie właśnie tak wybiegłam, i zobaczyłam, że mam szansę wykręcić bardzo ładną życiówkę, ale taką naprawdę piękną i symboliczną. I poczułam się jak w filmie akcji. Czas zwolnił, cyferki na zegarze jakoś tak się powiększyły, a ja całą swoją energię, determinację i wolę walki włożyłam w nogi, żeby być na mecie, zanim wskoczy kolejna minuta. I zdążyłam. Z dwu sekundowym zapasem. Co prawda, zamiast łapać rower, miałam ochotę położyć się obok niego, ale zwalczyłam tę pokusę i jednak wyjechałam na trasę, która w tym roku miała tylko jeden ogromny feler- wiało dramatycznie i z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, cały czas prosto w pysk. 
Na szczęście organizatorzy zawodów w Makowie dopuszczają drafting, czy jazdę w grupie lub siedzenie komuś na ogonie, co jest dość bezcenne, kiedy tak wieje. Od trzeciego kilometra miałam na ogonie pana, który mnie początkowo wkurzał, ale na szczęście okazał się dżentelmenem i dawaliśmy sobie zmiany. Ostatni etap przebiegliśmy razem i razem wpadliśmy na metę.
Mam na imię Natalia i ukończyłam zawody z Panem Wiktorem lat sześćdziesiąt trzy, który zmęczył się  mniej ode mnie. 
P.S. Za rok też pojadę i go wyprzedzę!

Maków Mazowiecki vol. 2

No, czy to jest normalne, żeby człowiek musiał chodzić do pracy i jeszcze tam PRACOWAĆ??? Przecież przez cały tydzień nie miałam czasu, żeby Wam napisać o moich najnowszych wyczynach biegowo-rowerowo-biegowych. 
Zazdroszczę ludziom pracującym w różnych urzędach i instytucjach państwowych, że mogą sobie o szesnastej wyjść do domu i mają święty spokój. A jeszcze jak człowiek jest obrotny, to się zatrudni w takim wydziale/sekcji/pokoju/jednostce specjalnej, gdzie mu się petenci nie pałętają pod nogami i jest "zen", jak lilia wodna albo inny nenufar. Chociaż moja koleżanka, pracująca w urzędzie miasta, skarżyła mi się ostatnio, że od kiedy ją przenieśli do innego wydziału w urzędzie, to nie przychodzą do niej żadni ludzie i ona sobie nie ma na kogo pokrzyczeć...
Ale wracając do meritum- w zeszłą niedzielę wstałam o świcie i wyruszyłam, już po raz drugi, w fascynującą podróż do miejscowości Maków Mazowiecki, gdzie nie ma nic ciekawego, oprócz stacji benzynowej oraz odbywających się tam raz do roku zawodów sportowych.
Podobno statystyczny człowiek mądrzeje z wiekiem, ale pamiętać należy, że statystyka jest sztuką uśredniania rzeczywistości, zatem jeżeli ja jem kapustę, a mój sąsiad Piotr (pozdrawiam!) je mięso, to statystycznie jemy oboje gołąbki. Zatem pewnie gdzieś na świecie ktoś też ma trzydzieści dwa lata i jest mądrzejszy, niż kiedy miał trzydzieści jeden. No, bo ja nie jestem. 
Nażarłam się dzień przed zawodami eksperymentalnej kuchni wyczynowej, skutkiem czego przydługa podróż upłynęła mi pod znakiem "Gdzie ta stacja i czy maja tam toaletę?!". Udało mi się dojechać, prawdopodobnie moja twarz miała kolor zielony, wbiegłam na stację benzynową, a tam dziewięć pań w kolejce. Dziewięć. Ta liczba będzie mi się śniła po nocach. Wiecie, jak one długo siusiały?...
Tak to wygląda, jak Minionek ma opisać zawody- zamiast zacząć od tego, co było w pakiecie startowym (nic ciekawego) albo ile kosztował wjazd (bardzo tanie zawody, polecam), to ja Wam jeszcze zaraz dopiszę, ilu warstwowy był papier w toalecie  oraz jaki zapach miało mydło ;-)
Skracając maksymalnie część toaletową- skończyło się dobrze. A ponieważ zrobiło się ciut późno, to wydobyłam Stanisławę z bagażnika (w wolnej chwili postaram się napisać o mojej nowej dwukołowej dziewczynie) i pogalopowałyśmy do strefy zmian.
Zawody w Makowie wcale, ale to wcale nie są fajne, ponieważ dystans jest krótki- pięć kilometrów biegu, dwadzieścia dwa kilometry rowerem oraz dwa i pół kilometra biegu.  A żeby poprawić czas na krótkim dystansie, trzeba, kolokwialnie mówiąc, zapierniczać jak mały motorek. Nie jest to też duża impreza- limit zgłoszeń to dwieście osób. 
Trzasnął starter i ruszyliśmy. Czy też właściwie oni ruszyli, a ja się wytoczyłam. Biegam coraz szybciej, ale delikatnie mówiąc, sporo jeszcze mi brakuje do prędkości, z którą mogłabym się uplasować w pierwszej połowie stawki. 
Część biegowa jest nudna- dwa i pół kilometra i nawrotka. A do tego jest podstępna jak nie wiem- oni tam nie mają płasko (!). Biegłam sobie biegłam, starałam się nie zamęczyć do cna- w końcu trzeba było później jeszcze jechać i biec. Trasa charakteryzuje się tym, że jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed metą wybiega się zza zakrętu. I ja sobie właśnie tak wybiegłam, i zobaczyłam, że mam szansę wykręcić bardzo ładną życiówkę, ale taką naprawdę piękną i symboliczną. I poczułam się jak w filmie akcji. Czas zwolnił, cyferki na zegarze jakoś tak się powiększyły, a ja całą swoją energię, determinację i wolę walki włożyłam w nogi, żeby być na mecie, zanim wskoczy kolejna minuta. I zdążyłam. Z dwu sekundowym zapasem. Co prawda, zamiast łapać rower, miałam ochotę położyć się obok niego, ale zwalczyłam tę pokusę i jednak wyjechałam na trasę, która w tym roku miała tylko jeden ogromny feler- wiało dramatycznie i z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, cały czas prosto w pysk. 
Na szczęście organizatorzy zawodów w Makowie dopuszczają drafting, czy jazdę w grupie lub siedzenie komuś na ogonie, co jest dość bezcenne, kiedy tak wieje. Od trzeciego kilometra miałam na ogonie pana, który mnie początkowo wkurzał, ale na szczęście okazał się dżentelmenem i dawaliśmy sobie zmiany. Ostatni etap przebiegliśmy razem i razem wpadliśmy na metę.
Mam na imię Natalia i ukończyłam zawody z Panem Wiktorem lat sześćdziesiąt trzy, który zmęczył się  mniej ode mnie. 
P.S. Za rok też pojadę i go wyprzedzę! 


sobota, 10 września 2016

Sprzedam dziecko na Allegro (lub zamienię na cichsze).

Boli mnie głowa. Strasznie boli. To właściwie jest bardzo dziwne, bo ból głowy zdarza mi się bardzo rzadko. Boli mnie głowa, ponieważ dziś właśnie postanowiłam zostać lepszą matką i zabrałam swoje dziecko, dokładnie tak, jak sobie tego zażyczyło, na długie szlajanie po mieście. Długość takiego szlajania można odbierać subiektywnie- dwie godziny to z pozoru niedużo, ale mnie zdążyła rozboleć głowa od hałasu. Źródłem tego hałasu było moje dziecko. 
Jeżeli istnieje jakaś klasyfikacja ważności słów dla człowieka i częstotliwości ich wypowiadania, to u Młodego na obu pierwszych miejscach bezkonkurencyjnie króluje słowo "mama". Jeżeli jestem gdzieś w pobliżu, każde, absolutnie każde wypowiedziane przez niego zdanie zaczyna się tym słowem. Jeszcze z takim strasznie bolesnym przeciąganiem samogłosek. Często te zdania się już nie kończą, zupełnie jakby powstawały za szybko i zanim jedno dobrze się wysypie otworem gębowym, to już kolejne pcha się do wyjścia: "Mamaaa, a dlaczego samolot lata? Mamaaaa, a jak w zeszłym roku lecieliśmy samolotem, to widziałem... Mamaaa, a kot widzi to samo?... Mamaaaa". 
Muszę z tego miejsca jeszcze sprostować, że nie jestem taką zwyczajną mamą. Nie jestem taką mamą, które piecze ciasta w niedzielę, organizuje kiermasze w szkole i wozi dzieci na treningi popołudniami. Ja jestem mamą, która zbiera dziecko na dwudziestokilometrową wycieczkę rowerową i całą drogę tłumaczy mu, że przecież mu się to podoba. 
A ponieważ moje dziecko do łatwych nie należy, muszę sobie jakoś z tym dawać radę. Nie biję, nie krzyczę, nie wysyłam na karnego jeża. Zamiast tego grożę różnymi rzeczami, którymi zdecydowanie nie powinno się grozić, a już na pewno nie powinno się tego nikomu robić. Ponieważ niektóre elementy można odgryźć/odkręcić/urwać (niepotrzebne skreślić) tylko raz, jak kiedyś Młody słusznie zauważył. 
Pewne sprawy były dużo łatwiejsze, kiedy Młody nie umiał jeszcze czytać. Całkiem prosto udało mi się mu wmówić, że niegrzeczne dziecko można sprzedać na Allegro. Na słowo nie chciał mi uwierzyć, ale wtedy odpaliłam dział z garniturkami do komunii, gdzie były zdjęcia różnych chłopców i , o zgrozo, ceny. Cały tydzień był wtedy grzeczny. To były piękne czasy.
Teraz okresowo również się odgrażam, szczególnie, kiedy ilość wypowiadanych słów na minutę, przekracza, zdawać by się mogło, ludzkie możliwości. 
Wczoraj przywiozłam odkurzacz z naprawy, ale nie przywiozłam rury. I kiedy tak stałam w przedpokoju i zastanawiałam się, czy chce mi się w ten upał jechać po rurę, czy jednak przeżyję weekend bez odkurzacza, mój syn stał obok i nadawał niestrudzenie. W końcu powiedziałam mu, że chętnie go wymienię na rurę od odkurzacza i tym sposobem uda mi się rozwiązać dwa problemy na raz. I wtedy właśnie dowiedziałam się całej prawdy o życiu. Zupełnie, jakbym opuściła swój doczesny, koślawy byt i osiągnęła nirvanę. Wszystko stało się jasne i proste. Dzięki mojemu dziecku, które jakimś cudem posiadło te całą mądrość i postanowiło się nią podzielić.
A powiedziało tak:
- Nie wymieniłabyś mnie na rurę od odkurzacza, bo kogo byś wtedy codziennie pytała, co było na obiad w szkole?
Skąd wiedział?...

 

sobota, 27 sierpnia 2016

Minionozaurus Rex

Chodzę na crossfit. A co? Ja nie dam rady? Może to za dużo powiedziane, że chodzę. Byłam raz u miłego, baaaardzo dużego pana, który bardzo się przejmował moim miniaturowym istnieniem i ciągle prosił, żeby wzięła mniejsze obciążenie, nie robiła tyle powtórzeń, pomogła sobie drugą ręką i stale obiecywał, że i tak będę następnego dnia czuła, iż podjęłam się czegoś zupełnie nowego.
Miał rację skubany ;-) Bolało mnie wszystko- pośladki, uda, ramiona. Część mięśni rozruszałam następnego dnia na naszym klubowym treningu, resztę kolejnego dnia, pływając i byłam całkiem zadowolona.
W kolejnym tygodniu zajęcia się nie odbyły, bo nie zebrała się grupa, jednak ja postanowiłam być twarda- przez całą godzinę robiłam przysiady, pompki, brzuszki i inne okropieństwa, dzięki czemu kolejnego dnia nie mogłam się śmiać, bo wszystko mnie bolało. I znowu powoli przez kolejne dni wszystko rozruszałam. Czułam tę moc, czułam tę siłę. 
Aż przyszła ostatnia środa. Zajęcia z miłym panem się nie odbyły, bo nie było chętnych, ale pani z recepcji klubu zaproponowała mi przyjście godzinę później na takie same zajęcia do pani. I poszłam. 
Pani była mojego wzrostu, ale fizycznie różniła się ode mnie znacząco. Była wyrzeźbiona jak panie z gazetek fitness, które kiedyś namiętnie kupowałam. Pośladki miała jak dwie kule do kręgli. Prawdopodobnie mogła nimi zgniatać orzechy. Kokosowe. 
Rzeczona pani podskoczyła do drążka i zaczęła nam pokazywać, jak należy się podciągać. I wyglądało to naprawdę prosto, łatwo i przyjemnie.
A później trening wystartował. Wszystkie, ale to wszystkie ćwiczenia angażowały ramiona. Normalnie ktoś mi kiedyś dał dyplom ukończenia studiów na kierunku fizjoterapia, ale w takich momentach logiczne myślenie nie jest moją mocną stroną. Gdybym w ogóle myślała, nie robiłabym tego treningu. Nie katuje się cały trening jednej partii mięśni bo to nie ma prawa się dobrze skończyć. Oczywiście zrobiłam wszystko. Nie pozwolę, żeby mały robokop aspirujący na poganiacza niewolników ("Szybciej, poprzednia grupa zrobiła więcej, jeszcze pięć, jeszcze dziesięć!) ze mną wygrał, ja ci pokażę, ja się nie dam!
Nie dałam się. To było w środę. Dziś mamy sobotę. Siedzę sobie i piszę ten tekst, dlatego, że oparłam sobie łapki o laptopa i są one komfortowo zgięte. Od środy nie sięgam rzeczy z wyższych półek, nie śpię z ręką pod głową i nie mogę rozpiąć sobie sama stanika. 
Jak na siebie patrzę, to widzę komiks to tyranozaurusie rexie, który chciał sobie podetrzeć zadek, ale nie mógł, bo miał za krótkie łapki. 
Dzisiaj w Trochę Większym Mieście odbywa się duża, bardzo klimatyczna impreza biegowa, na którą jestem zapisana. Na tę okoliczność odbyła się w naszym domu rozmowa:
-Jak ty zamierzasz biec w takim stanie?
-Planowałam na nogach ;-)
Zatem jeżeli dzisiaj w Łodzi zobaczycie Minionka, biegnącego z numerem startowym i w ogóle nie ruszającego przy tym łapkami, to z pewnością będę ja!


niedziela, 14 sierpnia 2016

SuperTurboExtremoStrongMinion :)

Ponieważ przez trzy dni nie mogłam pływać, a roweru i biegania miałam po kokardę, postanowiłam zrealizować jedno ze swoich sportowych marzeń i zostać TurboMinionem. 
Od długiego czasu z oślinioną paszczą oglądam filmiki promocyjne z serii bardzo znanych biegów przeszkodowych i przed zapisaniem się na jeden z nich powstrzymuje mnie tylko jedna rzecz- tam są pionowe ściany! Dwumetrowe, trzymetrowe, daj Boże, że nie większe, ale kto wie... A ja mam sto pięćdziesiąt osiem centymetrów i małe chude rączki, które mojego zadka na pewno nie dałyby rady wciągnąć na taką ścianę. 
Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że raczej już nie urosnę. I dlatego trzeba coś zrobić, jakoś się wzmocnić, odkryć te pokłady mięśni, które na pewno gdzieś tam się ukrywają przyczajone i gotowe do akcji, potrzebują tylko odpowiedniego bodźca.
I tak właśnie znalazłam się na zajęciach crossfit. Stałam sobie i wyglądałam jak ratlerek, który znalazł się w stadzie bullterierów. Przede mną piętrzyła się konstrukcja, składająca się z dziwnych drążków, kółek i pasków, uchwytów i zaczepów. Od razu przyszedł mi na myśl "czerwony pokój bólu" z "Pięćdziesięciu twarzy Grey'a", tyle, że zamiast środkiem do czyszczenia skór i drewna, pachniało męskim potem i talkiem. 
Po krótkich objaśnieniach i rozgrzewce  została mi zapakowana na plecy sztanga, z którą miałam robić przysiady. No żesz, w mordę jeża, ja tu przyszłam ściany przeskakiwać, a ten mi każe robić przysiady! Ale robię sobie, jeden, drugi, trzeeeeeeciiiii, a trener mówi "Widzę w tobie potencjał", po czym dorzuca jeszcze obciążenia na tę moją sztangę. "Złamię się na pół, tylko jeszcze nie wiem, czy do przodu, czy do tyłu"- pomyślałam najpierw. Ale z drugiej strony, nie codziennie jakiś mężczyzna mówi mi, że widzi we mnie potencjał. I głupio byłoby właściwie, gdyby przy tych rosłych facetach kręgosłup mi się zsypał do majtek. 
Tak nad tym zawzięcie dumałam, że niechcący zrobiłam wszystkie powtórzenia. 
Później było jeszcze weselej- robiliśmy na przemian cztery ćwiczenia, trzeba było zrobić określoną ilość powtórzeń w czasie mniejszym niż minuta, a reszta tej minuty, to była nasza przerwa. Każdy starał się więc wykonać ćwiczenie jak najszybciej, żeby chociaż chwilę odpocząć. Macham kettlem, przerzucam piłkę lekarską, padam i wstaję, podciągam kolana do cycków, macham kettlem, przerzucam piłkę,  widzę kropki, podłoga faluję, pot mi zalewa oczy, tętno pińcet... Wszystko zrobiłam!
Taka dumna z siebie nie byłam już dawno. Super zabawa, poczucie siły, prawie nieśmiertelności. Szczególnie, kiedy następnego dnia usiłowałam wygrzebać się z łóżka... Ukucnąć... Zejść po schodach... Obejrzałam się starannie z każdej strony i wiecie co? Nie widać tych mięśni! Oszukali mnie! Łapki nadal chude jak słomki... Widocznie za mało się starałam, ale nic straconego. Już ja im pokażę w przyszłym tygodniu!

piątek, 5 sierpnia 2016

No i co Marysia zrobiła?!

Gadałyśmy dzisiaj ze znajomą o sprzątaniu. Niby bardzo prozaiczna sprawa. Każdy, kto ma szczęście nie być bezdomnym, staje przed problemem ogarniania swojego kąta, czy wręcz czterech. Pytanie tylko, jak duże są te nasze cztery kąty i ile czasu potrzeba w tygodniu na utrzymanie jakiego takiego porządku.
Muszę się przyznać, że nie rozumiem bliższych i dalszych znajomych, którzy nie mając dzieci albo posiadając jedno dziecko, budują domy po czterysta metrów, a później narzekają, że nie mają czasu sprzątać tego hangaru. I tak właśnie, od słowa do słowa, znajoma zaczęła opowiadać, że teraz co prawda mieszkają z mężem w uroczym, "malutkim" domku pod miastem, gdzie mogą organizować wesela na sto osób bez przestawiania mebli, ale nie zawsze tak było. Kilka lat temu byli młodym małżeństwem na dorobku, mieszkali w niewielkim mieszkanku w Trochę Większym Mieście i ciągle byli w pracy- każde z nich rozkręcało własny biznes.
Po dwóch miesiącach pracy w systemie "sam robię wszystko, żeby zredukować koszty", kiedy to wychodzili z domu o dziewiątej, a wracali często po północy, doszli do wniosku, że stan, w którym przestaje być widać meble, to już nawet nie jest bałagan.
Wtedy z pomocą  przyszli znajomi, którzy polecili im Panią Gienię- torpedę sprzątania, odkurzania, oczyszczania i wszelakiego Feng Shui. Nawet jeżeli człowiekowi wydaje się, że już nikt mu nie pomoże, to Pani Gienia na pewno da radę.
Pani Gienia przyjechała z dwiema córkami. Wzięła klucze i zniknęła w czeluściach pieczary zwanej kiedyś mieszkaniem.
Kiedy znajoma wróciła wieczorem do domu, po wejściu wróciła się na korytarz, żeby sprawdzić, czy na pewno nie pomyliła drzwi, a jej mąż zaczął się histerycznie śmiać. 
Otóż Pani Gienia posprzątała wszystko. Do śmieci. Piżamę. Szczotkę do włosów. Szczoteczki do zębów. Kwiatki z parapetów. Zrobiła PORZĄDEK.
Kiedy już znajoma otrząsnęła się z szoku, zarządziła wycieczkę do śmietnika celem odzyskania swoich rzeczy. Małżonek się opierał. Gotów był ponieść koszty zakupu nowego dobytku, byleby sąsiedzi nie widzieli go grzebiącego w śmietniku. Znajoma była nieugięta. 
Założyła rękawice do łokci, mężowi dała latarkę i poszli odzyskiwać dorobek swojego życia. 
Znajoma wysoka nie jest, dlatego zrobiła to, co wydawało jej się najbardziej logiczne- wspięła się na kontener i przewiesiła się przez niego w połowie.  
Grzebie sobie, grzebie, nie ten worek, nie ten worek, nie ta torba, nie ten karton. Iiiiii bingo! W jednym z pakunków znalazła swoją szczotkę do włosów. Zadowolona już miała łapać zdobycz i wyciągać ją z kontenera, kiedy jej mąż wrzasnął:
- Spier...laj! Teraz my tu grzebiemy! To jest nasz rewir! 
Znajoma przerażona hałasem przechyliła się do przodu i... wpadła do śmietnika. 
Okazało się, że mąż, znudzony czekaniem, postanowił sobie z niej zażartować.
Kiedy mi to opowiadała, zwijała się ze śmiechu, ale znając jej charakter, cieszę się razem z jej mężem, że znajoma jest nadal mężatką, a nie, po owym żarcie, już wdową.
Po Pani Gieni podobno słuch zaginął. Prawdopodobnie ruszyła dalej naprawiać świat :-) 




wtorek, 2 sierpnia 2016

Jak Minionek w mule rył...

Ponieważ jest miliard takich blogów z cyklu, co było w pakiecie startowym, jak to było zorganizowane, czy była ładna pogoda oraz jak mi było na pierwszy, drugim, dwudziestym i sto dwudziestym kilometrze, to ja wrzucę tylko parę nieuczesanych przemyśleń.
1. Nie powinni organizować zawodów z takim długim dystansem pływackim. Nigdy. Kto to widział? Tysiąc pięćset metrów... W dupach się poprzewracało.
2. W wodzie czułam się jak ninja walczący z innymi ninja- woda miała kolor, najdokładniej rzecz ujmując, czarny. Pierwszy raz zdarzyło mi się wpływać na kogoś, nie widząc go nawet z odległości dwudziestu centymetrów, dlatego parę razy dostałam kopa, który był jak grom z jasnego nieba- nie ma nikogo, a ktoś mnie kopie po paszczy.
3. Po wyjechaniu rowerem stwierdziłam, że chyba trzeba iść do domu, bo kręcę, kręcę, ale wcale nie jadę. Próbowałam rozmawiać z Krysią (rowerem), że musi się jakoś bardziej postarać, ale miała to w nosie. Oczywiście, nie zeszła bym z trasy. Jako istota pazerna pomyślałam od razu o tym, ile zapłaciłam za pakiet, o której wstałam i ile kilometrów jechałam, żeby znowu dać się zaorać. To nie wchodziło w grę. Męczyłam się straszliwie przez około dziesięć kilometrów, aż dojechałam do nawrotki i zrozumiałam- te dziesięć kilometrów było cały czas pod górkę...
 4. Na każdym okrążeniu biegowym stał pan z ręką na temblaku, który zdrową ręką przybijał mi piątkę i wrzeszczał, że kto da radę jak nie ja oraz kobiety górą. Była też pani, która na pierwszym okrążeniu przeczytała napis na stroju i później na kolejnych darła się "Minion, Minion!". Takich kibiców to ja rozumiem.
5. Część biegowa odbywała się w parku otaczającym stawy i nie do końca była zamknięta dla postronnych osób. Wcale się zatem nie zdziwiłam, kiedy z krzaka wytoczyło się dwóch panów żuli z reklamówkami i w charakterystyczny dla wesołego stanu upojenia sposób zaczęli mi tłumaczyć, że muszę wyprzedzić tę panią przede mną, bo to im burzy porządek świata. Cóż, jaki świat, taki porządek :)
6. Ogromnie lubię jeździć na zawody z kimś bliskim, kto zrobi mi masę zdjęć, z których na każde pięćdziesiąt średnio jedno nadaje się do publikacji, ponieważ na pozostałych wyglądam, jakbym nie żyła od tygodnia. Albo kto będzie krzyczał, jak długo już jestem na trasie i dlaczego właśnie mi ucieka życiówka. Albo będzie się pytał, czy długo jeszcze, bo mu się nudzi.  A na koniec powie, że niepotrzebnie się tyle czasu męczyłam, bo on za swój bieg na dwieście metrów dostał dokładnie identyczny medal.
Po ukończeniu zawodów udało mi się dorwać kawałek arbuza, którym się cała polałam i tak, z nogami całymi w błocie, uklejona sokiem, z jakimiś elementami mułu ze stawu we włosach wracałam sobie do samochodu budząc, prawdopodobnie, zdziwienie pomieszane z politowaniem. I co się tak gapili? Ninja nie widzieli, czy co?...






czwartek, 28 lipca 2016

Goniła baba z wałkiem faceta z piwkiem.

Zacznijmy od stereotypów- strasznie mnie wkurza regularnie słyszany pogląd, że kobieta po ślubie przestaje o siebie dbać, tyje, chodzi w byle czym i ogólnie się zapuszcza. A to zupełnie nie tak. 
Po pierwsze- kobieta w większości przypadków, próżnym stworzeniem jest. Zatem jeżeli pracuje, a najlepiej jeżeli ta praca wymaga kontaktu z ludźmi, to jednak myśli o tym, że Kryśka pęknie  z zazdrości na widok tych nowych butów, a Bożena na pewno zauważy nową fryzurę. 
Bardziej skłaniałabym się do poglądu, że to mężczyźni po ślubie (lub ogólnie po dłuższym czasie bytowania w stałym związku) przestają o siebie dbać. Oczywiście jest to mój prywatny pogląd i, jak od każdej reguły, znam chlubne wyjątki. Jednak, jak się tak rozglądam, to dość powszechną tendencją jest hodowanie brzuszka (czasami również piersi...), zapuszczanie brody (bo przecież nie trzeba się golić) i w ogóle rzadsze wizyty u fryzjera, w skrajnych przypadkach stałe zrośnięcie się ze starym dresem, pilotem od telewizora oraz piwem.
Żeby nie było, że kobiety są takie święte, u nich włącza się inny mechanizm, który nazwałabym despotyczno- kłapoczącym (oczywiście też nie wszystkim, ja na przykład jestem do rany przyłóż :-)). Spieszę wyjaśnić- w pierwszym okresie związku każdy stara się pokazać z jak najlepszej strony, zatem facet jest zawsze odprasowany, wyperfumiony, przystrzyżony i ogóle pod kancik, a kobieta skacze koło niego, dogadza, gotuje najlepsze rzeczy, sprząta i pozwala chodzić z kumplami na piwo. 
Później, niestety, często jest gorzej. Pan się luzuje, bo przecież babeczka już jego, nie musi wcale codziennie tych skarpetek zmieniać, a ona jak patrzy na niego, to coraz częściej myśli sobie, że jak on wygląda, dlaczego on znowu siedzi przed tym telewizorem, pomalowałby sufit, skosił trawę, czy co tam jeszcze akurat jest do zrobienia. Co?! Znowu chce na piwo z kumplami?! Przecież ledwie trzy miesiące temu był! 
I tak sobie żyją- ona się zastanawia: "Dlaczego on tak o siebie nie dba, on już mi się w ogóle nie podoba." A on duma, co to za hetera zeżarła kobietę, którą kochał. 
Takie mnie naszły luźne rozważania, ponieważ mam znajomą, nazwijmy ją Lidka,  która strasznie narzeka na swojego męża. 
Lidka nie pracuje, ponieważ z różnych względów, musiała zostać z dziećmi w domu. Mąż, żeby starczyło na wszystkie potrzeby, pracuje na półtora etatu. Wraca złachany do domu, a kobieta jego życia trzeszczy mu codziennie nad głową, że teraz powinien jej pomóc, posprzątać, z dziećmi się pobawić, wyjść z nimi gdzieś. A on po prostu, moim zdaniem, nie ma siły. Ani ochoty wracać do domu. 
I takie moje wnioski z podglądactwa moim krzywym jednym okiem - starajcie się chociaż trochę, codziennie. Nieważne, czy to drugi, czy dwudziesty rok razem. Niech on idzie na to piwo. A ona niech kupi sobie te dwudzieste buty i nie kłapocze. Chyba warto. 


sobota, 23 lipca 2016

50 twarzy zakwasów

Nienawidzę mojego Trenera. 
A tak poważnie, to bardzo go lubię. Jest przesympatycznym, bardzo nietuzinkowym i kompletnie nieprzewidywalnym człowiekiem. Pomaga. Troszczy się. Regularnie opieprza. 
Niestety, kiedy biegam interwały albo jadę już którąś minutę na stojaka, albo pływam jakieś dziwne, irracjonalnie długie odcinki w tempie udarowym, to nienawidzę Drania z całego serca. 
Od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że rzeczony Trener próbuje mnie zabić, ale po dłuższym namyśle zmuszona jestem skorygować ten pogląd- on czeka, aż ja padnę trupem na którymś treningu, a później na moim pogrzebie wygłosi wstrząsającą mowę: "O, biedny Minionek, po co tak popitalał, kazał mu ktoś czy co...".
Dzisiaj podczas treningu biegowego miałam aż nadto czasu na myślenie. Szczególnie, że zamiast telefonu z radiem miałam ze sobą super, chruper, mega wypasiony  zegarek najnowszej generacji, który regularnie informował mnie o tym, że za chwile prawdopodobnie pęknie mi jakaś bardzo mała żyłka w jakimś ważnym miejscu, ale który to zegarek, wbrew opisowi producenta, nie chciał śpiewać. I doszłam do wstrząsającego wniosku: ja wcale nie muszę robić tych treningów. Jestem dorosła. Nawet bardzo dorosła. I nikt nie może mi nakazać uczestnictwa w długich i bolesnych torturach. A jednak robię to przez cały czas. 
Jutro na przykład muszę wstać o 5.30, żeby zdążyć przed śniadaniem przejechać sześćdziesiąt kilometrów na rowerze, a później dziesięć przebiec. I wiem, że diabelnie nie będzie mi się chciało wstać z cieplutkiego łóżeczka, ale również wiem, że to zrobię, a później będę przez całą drogę złorzeczyć rzeczonemu Trenerowi. To musi być jakaś chora relacja rodem z bardzo poczytnej serii książek pod tytułem "Zrobię ci coś, co powszechnie jest uznawane za robienie krzywdy, a tobie się to będzie podobało". Tylko to jest jeszcze lepsza wersja "Zrobię tak, że sama sobie to zrobisz". 
Pamiętaj Drogi Czytelniku, że w lecie najwięcej triathlonistów-masochistów pada z odwodnienia i niedożywienia. Nie bądź obojętny. Wystaw miskę wody. I tabliczkę czekolady! :-)



środa, 20 lipca 2016

I rym cym cym i kocia łapa!

Piąta rano. Budzi mnie kocia łapa postawiona na mojej twarzy. Bez otwierania oczu sprawdzam, czy łapa jest przednia, czy tylna. Jakoś wolę mieć na twarzy przednie kocie łapy. Łapa jest tylna, a kiedy otwieram jedno oko, okazuje się, że leżę właściwie twarzą na kocim zadku. Odwracam kota ładniejszą stroną i próbuję spać dalej. Po chwili znowu mam na twarzy łapę. Przewracam się na drugi bok. Obok śpi człowiek równie zmęczony wczorajszym alkoholowym wieczorem, ale ma nade mną znaczną przewagę- nikt mu nie stawia o piątej rano łapy na twarzy, więc chrapie sobie spokojnie, nieświadomy, że kac już tu jest. 
Leżę i próbuję przekonać swój organizm, że spanie to najlepsze, co może dla nas zrobić. Czas płynie przeraźliwie wolno. Słońce świeci przeraźliwie jasno. Koty jeszcze nie tupią, bo jest za wcześnie, ale to tylko kwestia czasu. Pojawia się odwieczne pytanie, po co było tyle pić oraz przysięga, która prawdopodobnie codziennie jest przez kogoś wypowiadana. Rano. Po przebudzeniu. "Już nigdy nie tknę alkoholu".
Uprzedzam pytanie. Nie mam problemu. Nie potrzebuję odwyku (chyba). Wczoraj miała miejsce Bardzo Doniosła Okoliczność. Ja pierwszy dzień nie miałam dzieci w domu, a koleżanka ostatni dzień nie miała dzieci w domu. Należało zatem na bok odłożyć fakt, że jest dzień roboczy i jutro też będzie dzień roboczy, i przystąpić do radosnego dzieła zniszczenia. 
Mój syn głosi teorię, że w głowie są specjalne kulki, a myślenie jest sumą skutecznych zderzeń tych kulek, zatem im więcej się ich ma, tym łatwiej się myśli. Ja chyba miałam dwie. Wczoraj jedną zepsułam a drugą zgubiłam...
P.S. Absolutnie było warto :-)

sobota, 16 lipca 2016

Strachy na lachy

Kiedy się jakiś czas pobiega dłuższe dystanse, zaczyna się robić nudno. Nadal chętnie wychodzi się na treningi, ale kilka bliskich i wygodnych tras zna się już na pamięć i jakoś tak motywacja zaczyna spadać. To samo było ze mną. Biegam najczęściej w rejonie pobliskiego rezerwatu i po dwóch czy trzech miesiącach znałam już każdy krzak. Rozpoczęłam zatem eksperymenty muzyczne. 
Pomysł z radiem upadł szybko- na terenie rezerwatu trzeszczało niemiłosiernie. Podobnie radio internetowe- w lesie były obszary, gdzie nie było zasięgu i muzyka cichła na długie minuty. Zaczęłam ściągać muzykę, ale i ten pomysł po jakimś czasie upadł, ponieważ jeżeli odpowiednio często nie poświęcałam czasu na zmianę play listy, odsłuchiwanie któryś raz z rzędu tego samego zestawu zwyczajnie mnie wkurzało. I tu przyszedł mi do głowy pomysł idealny- będę słuchać audiobooków.
Musicie wiedzieć, że tym temacie jestem nieco dziwna. Nie oglądam żadnych filmów zawierających przemoc, nie ma mordobicia, lejącej się krwi, mrożących krew w żyłach pościgów, pistoletów ani noży. Powtarzam przy tym, że świat i tak jest pełen przemocy. 
Czytam za to głównie kryminały, thrillery i horrory. Kręci mnie psychologia zbrodni, motywy kierujące ludźmi, ale najbardziej fascynuje mnie, w jaki sposób były policjant/wojskowy/agent FBI (niepotrzebne skreślić) wpadnie na trop przestępcy, a później metodycznie, kawałek po kawałku poskłada to wszystko w całość. Akurat czytam książkę o tym, jak były wojskowy wpada na trop przestępcy itp. itd.
W czasie, kiedy wpadłam na pomysł słuchania audiobooków na treningach, byłam w trakcie serii amerykańskich thrillerów medycznych. Zatem zgrabnie ściągnęłam na mp3 pozostałe części. 
Wybiegłam na pierwszy trening z słuchawkami w uszach. Monotonny głos, który dosyć kiepsko sobie radził z amerykańskimi nazwami miast i ulic, brnął przez kolejne rozdziały, a ja biegłam dalej i dalej. Byłam w samym sercu lasu, biegłam po górkach, pośród gęstych drzew i krzaków, kiedy nagle się zachmurzyło. Pociemniało. Niebo nade mną zgasło, a mój ulubiony rezerwat zrobił się obcy i przerażający. W książce cały czas rozwijała się akcja i kiedy tak stanęłam niepewna, usłyszałam, że właśnie w anonimowym pokoju hotelowym jakiś pan wykrawa jakiejś całkiem żywiej pani różne niezbędne narządy wewnętrzne. 
Kolana się pode mną ugięły, w oczach pociemniało, ręce zaczęły drżeć. Ale tylko przez chwilę. Adrenalina rzuciła mną do przodu i popędziłam w tempie, o które bym się nie podejrzewała w kierunku najbliższej cywilizacji. Starałam się nie patrzeć na krzaki, chociaż każdy mógł kryć potencjalnego wroga chcącego mi wychapać wątrobę. Zatrzymałam się dopiero, kiedy dobiegłam do ruchliwej drogi, gdzie jeździły samochody z prawdziwymi, żywymi kierowcami. 
Piszę o tym dlatego, że wczoraj, podczas treningu rowerowego, po raz pierwszy od dawna podobnie się bałam. Oczywiście, na rowerze w słuchawkach nie jeżdżę. Z tym, że na rowerze nie nudzę się nigdy, bo nie mam na to czasu.
Jadę sobie zatem swoją ulubioną trasą na krótki, intensywny trening. Droga wiedzie cały czas wśród lasów, ludzi brak, ciemno, wieje, nieprzyjemne okoliczności. W tych nieprzyjemnych okolicznościach dolatują do mnie kobiece głosy. Nie rozumiem, co mówią, ale słyszę doskonale, że to nie są mężczyźni. Zaciekawiona zaczynam się rozglądać-nikogo nie ma. Ani za mną, ani przede mną, ani po bokach. Po chwili dochodzę do wniosku, że to na którejś z licznych działek rekreacyjnych ktoś z kimś rozmawiał i przypadkiem wyłapałam jakieś strzępy. Rozluźniam się trochę i nawet trochę zwalniam, piję napój z bidonu. Odjeżdżam dobre pięć kilometrów, kiedy... słyszę to znowu! Ten sam kobiecy głos. I znowu inwigilacja otoczenia nie przynosi efektu. Nie ma nikogo, ale ja kogoś słyszę. Do domu dobre piętnaście kilometrów, którędy bym nie pojechała, a tu jakiś duch mnie goni. Ewentualnie kobieta ninja, która przeskakuje zamaskowana zza krzaka za kolejny krzak. 
Kiedy już dokumentnie się nakręciłam i widziałam oczyma wyobraźni własny nekrolog, wiatr na chwilę ustał, a ja usłyszałam ją całkiem wyraźnie: "Piętnaście kilometrów w trzydzieści siedem minut i piętnaście sekund. Tempo odcinka- dwie minuty i trzydzieści sekund". Tak, to było Endomondo. Z mojego telefonu. W mojej kieszeni. 
Miniony odważne są od urodzenia. Do zobaczenia jutro na trasie, pewnie będę spierniczać przed własnym cieniem.

niedziela, 10 lipca 2016

Jak Minionka wyprali i odwirowali

Tutaj małe wyjaśnienie dla niewtajemniczonych- jeżeli na tri zawodach startuje wielu zawodników, to, nawet jeżeli są podzieleni na fale (takie tury), to wiadomo-każdy chce do przodu, czasami na skos i ludzie wpadają na siebie, tłukąc się po ryjach i podtapiając. To urocze zjawisko nazywane jest pieszczotliwie "pralką" i dzisiaj, w Bydgoszczy, przytrafiło mi się po raz pierwszy. Zupełnie przypadkowo ustawiłam się z przodu, ponieważ znalazłam tam kamień, na którym mogłam sobie stać czekając na start. I to był błąd. 
Już w ciągu pierwszej minuty dostałam z kopa w oko i do okularków nalało mi się wody. Nie było opcji, żeby coś poprawiać, bo z każdej strony czaili się kolejny podstępni bokserzy, a ja postanowiłam być sprytniejsza i sama lałam kogo popadło. Drugim problemem był glon, którego od pewnego momentu miałam na paszczy i którego, pomimo różnych rozpaczliwych manewrów, przez większość drogi nie byłam w stanie zdjąć. Trzecim problemem był wielki statek zacumowany z prawej strony, w który, zaślepiona glonem, prawie wyrżnęłam łbem. Ale przeżyłam ;-)
Żeby nie przynudzać, podzielę się z Wami tylko najbardziej "błyskotliwymi" przemyśleniami i spostrzeżeniami z trasy rowerowej i biegowej (wiadomo, nie ma co robić, myśli płyną nieskładnie i czasami bardzo zaskakująco...).
1. Ja pitole, jedzie dziewczyna bez łapki! No szacun wielki. I triathlony robi. I już jedzie z powrotem, znaczy jest kawał drogi przede mną... A nie, tylko się po plecach drapała :-P Nie ma jak jechać bez okularów...
2. Mniej więcej w połowie pierwszej pętli spotkałam interesującego widza- na poboczu załatwiał się kot. Gapił się na zawodników z miną godną... kota srającego na puszczy. Jak Boga kocham, nie wiem, co wpływa na to, co mój mózg w takich momentach rejestruje, ale myślę, że zapamiętam go na zawsze. 
3. Na końcu pierwszej pętli mijałam starszego pana, który nie miał numeru, startowego, nie miał kasku, zasadniczo miał głównie rower. Miał też etui na telefon z Lidla. Wiem, bo mam takie samo i koledzy się zawsze śmieją, jak sobie z nim jeżdżę. Pan miał też minę, która sugerowała, że jest ogromnie zaskoczony i uradowany, że tyle "młodzieży" porusza się rowerami po Bydgoszczy. Jak się dostał na trasę, nie wiem, pewnie były partyzant...
4. Na trasie biegowej wyprzedził mnie facet ze złotą kartą kredytową przyczepioną do zadka. Specjalnie przyspieszyłam, żeby się upewnić, że nie mam zwidów. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie biegam z terminalem do transakcji zbliżeniowych! 
Pomimo ogromnych obaw, znalazłam pośród prawie 1200 rowerów swój, nie wywinęłam orła na żadnej nawrotce na rowerze i biegłam przez cały etap biegowy, mimo że zapomniałam skarpetek i stopy będę teraz leczyć przez tydzień. A na mecie czekali moi właśni, wrzeszczący, wiwatujący kibice. I jeszcze zdjęcia robili! Ostatnio z różnych względów zwykle sama jeżdżę na zawody i zawsze jest mi trochę smutno, kiedy wczołguję się na metę, a tam nie ma zupełnie nikogo, kogo by to obchodziło. 
Dziś było niesamowicie, tłumy kibiców na całej trasie, głośna muzyka, super obsługa. Jeżeli właśnie się zastanawiasz, czy zacząć amatorsko uprawiać jakiś sport, to odpowiedź brzmi: tak! A później koniecznie jeździj na zawody, żeby przeżywać takie chwile, jak ja dzisiaj (i oczywiście zobaczyć srającego kota...).




środa, 6 lipca 2016

Beczka soli

Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, kto Was otacza? Czy jesteście raczej samotnikami? Cenicie tylko najbliższą rodzinę? Jesteście stworzeniami towarzyskimi i macie mnóstwo przyjaciół, a na "Fejsie" dziesięć tysięcy znajomych? 
A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację: mordujecie kogoś. Nieważne okoliczności, nieważny motyw, nieważne, kogo (chociaż oczywiście zakładamy, że w afekcie i z bardzo ważnego powodu, i że w ogóle to bardzo zły człowiek był). Czy jeżeli weźmiecie do ręki telefon, to znajdziecie tam numer do kogoś, kto, nie zadając zbędnych pytań, przyjedzie z łopatą i pomoże Wam zakopać ciało? Czy macie tam kogoś takiego, kto nie zadzwoniłby po policję ani nie uciekłby z krzykiem?
Moje rozważania na ten temat rozpoczęły się od zwykłej kłótni domowej, kiedy to dowiedziałam się, że ludzie są wokół mnie tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebują. Oczywiście poczułam się niesamowicie dotknięta i obraziłam się na śmierć. A później zaczęłam główkować.
Byłam naprawdę okropnym dzieckiem, typową jedynaczką, roszczeniową i rozwydrzoną. I miałam mnóstwo kolegów i koleżanek, głównie dlatego, że jako jedynaczka miałam mnóstwo fajnych zabawek.On vs Ona: 1:0.
W szkole też nigdy nie byłam samotna, po części dlatego, że zwykle byłam dobrze przygotowana, więc awaryjnie można było coś spisać lub ściągnąć na klasówce. 2:0.
Ale jestem już przecież całkiem dorosłą kobietą. Wydaje mi się też, że życie nauczyło mnie jakiej takiej asertywności- jednym słowem nie wyświadczam darmowych przysług każdemu jak leci, w obawie, że później mnie nie będzie lubił. Nie będzie, to nie będzie, no trudno. 
A teraz wróćmy do głównego wątku. Zabiłam, zamordowałam, zatłukłam. Natychmiast zadzwoniłabym do swojej najlepszej i najstarszej (nie w sensie wieku, tylko już kupę lat się znamy) przyjaciółki. Życie bardzo nam utrudnia wzajemne kontakty, kilka lat temu oddaliło nas od siebie geograficznie, rzuca między nas problemy takie czy inne, natomiast nawet gdybyśmy się nie widziały od pół roku, wiem, że rzuciłaby wszystko, przejechała przez Castoramę i wpadła do mnie z łopatą. 
2:1.
Z równą pewnością zadzwoniłabym do pary znajomych z mojego Trochę Mniejszego Miasta, ponieważ są to niesamowicie dobrzy i pomocni ludzie. Oni na pewno chcieliby wiedzieć, co zaszło, ale na 99% zrozumieliby powagę sytuacji i zabrali się do kopania odpowiedniego dołu 2:2.
W ostatnim czasie spotkało mnie również parę sytuacji, w których osoby, które znam krótko i nie jesteśmy jakoś szczególnie blisko, pomogły mi bez wyraźnego powodu. Prawdopodobnie autentycznie polubili moją niedoskonałą osobę. A może pomyśleli, że mi dobrze z pyska patrzy i w razie potrzeby pomogłabym im również. Niemniej,  za swoją pomoc niczego nie chcieli, a z efektu cieszyli się razem ze mną. Od ręki przychodzą mi do głowy co najmniej trzy takie osoby. 2:5. 
Jednocześnie mogę jednym tchem wymienić co najmniej trzy osoby, które kiedyś z dumą nazywałam swoimi przyjaciółmi, a oni z dnia na dzień, bez podawania jakiejkolwiek przyczyny, wypisali się z mojego życia. 5:5?...
Jaki z tego wniosek? Ano chyba taki, że skoda czasu dla ludzi, którzy nie wpadliby do Was zakopać trupa. I że ilość znajomych w takim czy innym portalu społecznościowym nie przekłada się w żaden sposób na naszą realną szansę uniknięcia odsiadki.  I że największy wybór łopat mają w Castoramie :)



sobota, 25 czerwca 2016

Sporty ekstremalne

Co robi normalny człowiek, kiedy temperatura w słońcu dochodzi momentami do pięćdziesięciu stopni? Siedzi w ogródku w baseniku. A jak nie ma ogródka i basenika, to siedzi gdzieś nad najbliższą wodą. W ostateczności siedzi w domu z wentylatorem, czymś zimnym do picia i stara się przetrwać. 
Co robi Minionek w taką pogodę? Startuje w zawodach na dystansie 1/4 IM (0,95/45/10,5 km).
Wczoraj oczywiście cała Polska doznawała głębokich sportowych przeżyć, ale kto wczoraj nie startował w zawodach biegowych lub, jak w moim przypadku, triatlonowych, ten się nie dowiedział, co znaczą prawdziwie ekstremalne przeżycia.
Rodzina pytała mnie już ze trzy dni wcześniej, czy upadłam na głowę i czy chce się zabić. Odpowiadałam zgodnie z prawdą, że mam w planach długie i ciekawe życie, ale skoro obiecałam sobie debiut na 1/4 w swoim województwie i w czerwcu 2016, to tak ma być i koniec.
Pojechałyśmy we dwie, co dodawało nieco otuchy. Bagażu miałam jak na dwutygodniowy wyjazd na wakacje. Już o dziesiątej, kiedy startowałyśmy z mojego miasteczka, było jak w piekle.
Na starcie panował lekki chaos- strefy zmian jeszcze nie było, ale ktoś coś słyszał, że zaraz ktoś ma przyjechać, coś przywieźć i strefa zmian na pewno będzie. W międzyczasie stałyśmy w nieprawdopodobnie wolnej kolejce po odbiór pakietów startowych, w której to kolejce meszki obżerały nas do kości. Niestety, pomysł, żeby nasmarować się kremem z filtrem, to na pewno sobie pójdą, nie podziałał. Smakowało im.
Depozytu nie było, bo po co. Cóż jest wart samochód wobec debiutu...
Start był opóźniony o jedyne dwadzieścia minut. Starter nie huknął, bo go nie było. Człowiek, który, miałam wrażenie, sam zorganizował te zawody, odliczył od dziesięciu w dół i poszliśmy, czy raczej popłynęliśmy  w syf, ponieważ Zbiornik Jeziorsko posiada jedyną w swoim rodzaju florę, faunę i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. W wodzie było super, najlepiej na świecie, nie chciałam wychodzić. Może dlatego płynęłam na końcu ;-)
W strefie zmian skakałam na jednej nodze, próbując wyciągnąć złośliwą stopę z pianki i generalnie zataczałam się jak pijany zając, ponieważ fale Jeziorska wciąż były ze mną. Udało mi się jednak niczego nie zapomnieć i wtarabanić na rower. 
Powiem szczerze- chyba w życiu się tak dobrze nie bawiłam na rowerze. Przede wszystkim w ruchu nie było aż tak strasznie czuć upału. Trasa była taka sobie, asfalt w wielu miejscach dziurawy jak ser, dużo otwartych przestrzeni i oczywiście straszny wmordewind. Źródłem mojej prawdziwej, niekłamanej satysfakcji, byli kolejni zawodnicy mijani na trasie. Szczególnie mężczyźni! Takie mentalne ptaszki sobie stawiałam po każdym wyprzedzonym (szczególnie, że moim głównym założeniem na te, raczej kameralne zawody było, żeby nie być ostatnią). Szczerze marzyłam, żeby etap rowerowy trwał i trwał, bo spodziewałam się, że dopiero na biegu wyzionę ducha. Najbardziej podobały mi się okrzyki dzieciaków kibicujących na trasie "Ty, patrz, dziewczyna!".
Pierwszy ukłon w stronę organizatorów- udało im się przewieźć wszystkie rzeczy do drugiej strefy zmian (która była spory kawałek od pierwszej), niczego nie zgubili, a nawet ładnie mi wszystko poukładali. 
Zostawiłam rower, zmieniłam buty i wio. Asfalt się topił, powietrze stało, zauważyłam, że zawodnicy przede mną nie biegną, tylko w większości idą. Przyznam, że perspektywa była bardzo kusząca. Polewałam się jednak wodą z butelki, którą zabrałam ze strefy zmian i patatajałam do przodu. 
Drugi pomysł organizatorów, który naprawdę uratował mi życie- woda była wszędzie. Była rozstawiona, dowożona samochodem, rozlewana z węży, z kurtyny wodnej, jeden strażak miał nawet wiadro, w którym moczył zawodnikom czapki. Nie wiem, ile litrów na siebie wylałam, ale dzięki temu dotarłam w całości do mety. 
Najbardziej na zawodach podobał mi się moment, kiedy siedziałam na leżaku, żarłam kiełbasę przyniesioną mi przez jakiegoś przypadkowego dobrego człowieka i patrzyłam na zmagania tych, którzy kończyli po mnie (biegnąc wyprzedziłam już naprawdę sporo osób). 
Zwinięcie się stamtąd było trochę karkołomne- trzeba było dojechać autobusem na start, zabrać stamtąd samochód i wrócić po rower. W autobusie siedzieliśmy długo, ponieważ Pan Kierowca twierdził, że nie pojedzie, bo jest na za mało. A tak naprawdę chciał do końca obejrzeć karne :)
W wielkim pośpiechu i w ostatniej chwili dotarłyśmy z koleżanką na Dni Warty, gdzie odbywała się dekoracja najlepszych. Ja oczywiście od razu kupiłam sobie balonik z Minionkiem, bo był to Minionek z jednym okiem, a takiego jeszcze nie miałam.
Później było mi dość głupio, ponieważ balonik miałam przywiązany do nadgarstka i nie dało się go na szybko odczepić.  A tu okazało się, że byłam pierwsza w kategorii wiekowej i trzeba było iść odebrać puchar. No, to wzięłam Miniona pod pachę i poszliśmy. Podobno koledzy z innego klubu skomentowali: "Patrz, Miniona jej dali. Skąd wiedzieli?".