poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Czy mózg ma płeć?

Będąc na babskim, weekendowym bieganiu, wdałam się z sąsiadką w dyskusję o rowerach. Nie,żebyśmy były jakimiś znawczyniami, bynajmniej. Dla nas rower musi spełniać jedno podstawowe kryterium-musi być biały. Zresztą nasze rowery doskonale te kryteria spełniają, co z satysfakcją stwierdziłyśmy. 
-Wiesz, na zawody przydałby się rower szosowy, ale nie mam teraz kasy. Szkoda, bo nawet nigdy na takim nie siedziałam, a nie znam nikogo, kto by miał rower szosowy dla krasnala ogrodowego...
-Mój mąż jest niewysoki i ma rower szosowy. Myślę, że mogłabyś się przymierzyć, jak to się siedzi.
No, i zaczęła się operacja- miałam sprzątać, ale na znak sygnał porzuciłam (pod nieobecność Miniona-Konkubenta) robotę i poleciałam do sąsiadki mierzyć rower. Problem polegał na tym, że rower- faktycznie niezbyt duży i bardzo lekki, miał ewidentnie zbyt wysoko podniesione siodełko i nie miał tego takiego "dzyndzla" do obniżania. Wsadziłam głowę pod siodełko i w locie wrzasnęłam:
- Lecę do domu po klucz imbusowy!
-To ty wiesz, czym to się odkręca?!
Tu wysunę pierwszy śmiały wniosek- może to był błąd, że ja zawsze byłam z siebie dumna, że wiem, czym się różne rzeczy odkręca, łączy, składa itd. Że nie jestem typową kobietą. Może to zgoła niepotrzebna wiedza w dzisiejszym świecie? Przecież równie dobrze można wiedzieć, czym coś odkręcić, jak wiedzieć, kto wie, czym to odkręcić? Przecież efekt jest ten sam. 
Siodełko obniżyłam, na rowerze siedziałam. Nie wiem, o co takie halo. Dziwna kierownica, nie ma jak złapać hamulców, dupa jakoś tak wysoko, jakby na hemoroidy czekała... A odczucie mniej więcej takie, jakie miałam wsiadając kiedyś do Fiata Seicento. Zawsze lubiłam duże auta, żeby początek i koniec był daleko ode mnie i dawał poczucie bezpieczeństwa. A w Seicento czułam się, jakbym jechała fotelem na kółkach, przynajmniej z punktu widzenia bezpieczeństwa. I te cienkie śmieszne oponki. Eeee, przereklamowane...
Mój pogląd szybko zderzył się z innym, zupełnie jak w przypadku klucza imbusowego. Zdjęcie roweru wysłałam trenerowi z pytaniem, czy powinien być taki, czy jeszcze mniejszy. Zamiast odpowiedzi dostałam informację, że jest to rower na takiej a takiej ramie, z takim a takim widelcem (a nóż gdzie?!), na takim a takim osprzęcie. Ale co mnie to obchodzi? Przecież biały był. Kurde, jestem typową kobietą.
I musiałam przyznać, że źle pomyślałam o tym nieszczęsnym kluczu. Każdy się zna, na tym , co mu jest do szczęścia potrzebne, a głupotami (ze swojego punktu widzenia, oczywiście) sobie nie zawraca głowy, bo i po co. 
I zaraz mi się przypomniało, jak zadzwoniłam ze trzy lata temu do swojej księgowej, skądinąd bardzo wykształconej i cenionej w swojej branży osoby:
-Cześć, słuchaj, TIRa kupuję!
-Tak?! A jaki kolor?




środa, 20 kwietnia 2016

Jak wygląda Minionek po akcji

Powinnam chyba zacząć od tego, że obijam się jak brzoskwinia. Jest to dosłowne tłumaczenie z angielskiego, ale my nie mamy na ten temat żadnego tak zgrabnego powiedzonka. Gdzie się stuknę, gdzie się puknę, tam zaraz wykwita radośnie wielki siniak, który następnie mieni się tysiącami kolorów przez kilkanaście dni.
Niezdarna też jestem, niestety, od zawsze. Niby człowiek mały jest, powinien się wszędzie mieścić, ale moje kończyny często sprawiają wrażenie, jakby żyły własnym życiem. 
Obecnie mam na nodze odciśnięty cały szczebel drabinki basenowej, która podstępnie okazała się mieć szczeble cztery, a nie, jak wynikało z moich wstępnych obliczeń, trzy.
Mam też w rozkwicie ranę, której dorobiłam się na półmaratonie. Takie czasy, że każdy może sobie coś pisać w internecie, więc ludzie piszą poradniki typu "o czym pamiętać przed pierwszym seksem, pierwszą rozmową o pracę, tudzież pierwszym półmaratonem", a małe Minionki to później czytają. I tak wyczytałam, że jeżeli nie ma się gdzie, brzydko mówiąc, wsadzić żelu energetycznego, to najlepiej jest założyć skarpety kompresyjne i do jednej ze skarpet wpakować żel. 
Oczywiście, bardzo z siebie zadowolona, że znalazłam takie sprytne rozwiązanie, założyłam moje boskie czarno-różowe kompresy, a żel wcisnęłam do prawej, z przodu. 
Coś poczułam już, kiedy na piętnastym kilometrze wyciągałam żel ze skarpety, ale byłam zajęta walką o tlen, więc się tym za bardzo nie przejęłam. Problem powstał dopiero wtedy, kiedy przyszło mi się w domu rozbierać. Okazało się, że w prawej piszczeli mam malowniczą dziurę, po której obecnie pozostała malownicza blizna. 
W zeszłym roku postanowiłam zostać prawdziwym kolarzem i  kupiłam sobie buty oraz pedały SPD. Zabawa była przednia. Pierwszego dnia wyjechałam spod domu, ale na wysokości końca osiedla przypomniałam sobie,że nie zamknęłam bramy. Wcisnęłam do końca oba hamulce i... za chwilę już leżałam, a do mnie biegł jakiś starszy pan, który myślał, że się zabiłam, a w najlepszym razie połamałam. 
Później starałam się przed każdym skrzyżowaniem myśleć intensywnie o tym, że trzeba odpiąć jedną nogę, co też nie do końca działało. Do dzisiaj nie rozumiem, jakim cudem odpięłam raz prawą nogę, a następnie przechyliłam rower na lewo, wpadając komuś w żywopłot. 
Pływakiem też postanowiłam zostać, a przecież prawdziwy pływak nie wchodzi do basenu po drabince tylko wskakuje. Wiosna w moim mieście zaowocowała najwyraźniej wieloma postanowieniami, ponieważ ilość pływaków  zwiększyła się pierdyliardokrotnie. I stąd też wyniknął problem. Macie czasami tak, że mózg już zaplanował operację i wydał wszelkie niezbędne polecenia do mięśni, a później widzicie, jak na stop-klatce, że coś zostało źle wyliczone i to się na pewno skończy katastrofą, ale już nic się z tym nie da zrobić? To było właśnie tak. Mózg już zaplanował skok do basenu, a ja w ostatniej chwili, już w locie, zobaczyłam, że ktoś wpłynął z sąsiedniego toru prosto w miejsce, gdzie planowałam lądować. Udało mi się tylko nieznacznie zmienić trajektorie i tym samym nie wylądowałam komuś na głowie, tylko częściowo na linie oddzielającej tory. Skutkiem był siniak na ramieniu wielkości piłki do tenisa, który wyglądał, jakby ktoś przywalił mi w to miejsce pięścią. 
Krótko podsumowując, fajnie jest być w akcji, ale moje akcje nie wyglądają bynajmniej jak w filmach sensacyjnych, gdzie główny bohater wychodzi bez szwanku z eksplozji, otrzepuje się z kurzu, bierze pod rękę długonogą blondynkę i odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Ja, niestety, mam regularne straty, ubytki, rany i tylko mam nadzieję, że nigdy się nie zdarzy sytuacja, w której jakiś człowiek o dobrym sercu zaproponuje mi założenia Niebieskiej Karty...



wtorek, 12 kwietnia 2016

Jak Minionek był bliski udaru- o trudnych początkach



Moje bieganie nie rozpoczęło się bynajmniej w magicznych, cudownych okolicznościach. Rozpoczęło się najzwyczajniej- od kilku nadprogramowych kilogramów i kilku niepowodzeń będących powodem frustracji. I nie było fajerwerków, endorfin, dopingu rodziny i przyjaciół (może dlatego, że prawie nikt nie wiedział, co wyprawiam w wolnych chwilach). Biegałam, czy raczej szurałam bardzo wcześnie rano, żeby przypadkiem nie natknąć się na innych ludzi, którzy przecież mogliby się śmiać z mojego tempa albo z mojego wyglądu. Szurałam krótko, 15-20 minut, wracałam do domu i powtarzałam sobie, że już nigdy więcej nie wyjdę, wyrzucę buty i będę sobie żyła spokojnie i bez zakwasów.
Powiem szczerze, że nie pisałabym tej historii, gdyby nie kolega, który mi powiedział, że za cztery miesiące startuje w biegu na dziesięć kilometrów i ja na pewno nie dam rady się przygotować. To obudziło we mnie prawdziwą naturę Polaka- co, ja się nie przygotuję?! Jako, że na temat treningu biegowego nie wiedziałam właściwie nic, wykupiłam płatną nakładkę do znanej aplikacji i brykałam zadane przez nią treningi.
Kolejne kilka tygodni kosztowało mnie nieprawdopodobnie dużo energii, poświęceń oraz frustracji, kiedy coś nie wychodziło, ale powoli pokonywany dystans się zwiększał, a prędkość rosła.
Na początku czerwca w radio usłyszałam informację o organizowanych po raz pierwszy zawodach triathlonowych w Przykonie, którym miał towarzyszyć bieg na pięć kilometrów. Start też był niedrogi, ponieważ organizatorzy chcieli wypromować imprezę. Niewiele myśląc zapisałam się i czekałam na start pokrzepiona myślą, że ukryję się w tłumie biegaczy i lepiej lub gorzej doturlam się do mety.
W dniu startu pogoda była okropna, niby koniec czerwca, ale było przeszywająco zimno, a z nieba co chwila spadały całe wiadra wody. W myślach współczułam triathlonistom, którzy mokrzy wyskakiwali z zalewu i wsiadali na rowery.
Miasteczko zbudowane dla potrzeb imprezy było naprawdę spore i dobrze zorganizowane. Kilkanaście minut przed startem postanowiłam się trochę rozgrzać. Za mną oczywiście zaraz ruszyły nasze dzieci, które przyjechały kibicować i od razu postanowiły, że chcą się ze mną ścigać. Ruszyliśmy więc na dystansie „stąd do najbliższej latarni”. Niestety, syn bardzo chciał wygrać i żebym go nie wyprzedziła złapał mnie za spodnie, a ja w tym momencie straciłam równowagę przewracając też jego, a następnie spadając kolanem na jego rączkę. Nie wiem, kto był bardziej przerażony, oboje zaczęliśmy płakać, ale po bliższych oględzinach okazało się, że rączka jest cała, jedynie krwawi z niewielkiej rany. Ja oglądałam rączkę, a moja pasierbica widząc krew… zemdlała.
Kiedy przybiegli do nas zawołani sanitariusze, na starcie właśnie kończyli odprawę i zapraszali wszystkich, bo już za moment, już za chwilę. Zostawiłam dzieci partnerowi i pobiegłam w tamtą stronę przestraszona i zapłakana.
Na starcie okazało się, że przyjechało… piętnaście osób. Plan schowania się w tłumie wziął w łeb, a ja stałam tam z jedną myślą: nie chcę i nie mogę być ostatnia! Jak na zamówienie chwilę przed startem przestało padać i wyjrzało piękne słońce.
Huknął wystrzał, wszyscy ruszyli, a ja zostałam, mimo że parłam ze wszystkich sił. Straciłam oddech, temperatura otoczenia wydawała się szybko rosnąć, a mimo to nadal byłam ostatnia w stawce. Czułam się jak koń na wyścigu, nic innego się nie liczyło, przed oczami miałam czerwone kropki, ale parłam w stronę kolejnych oznaczeń kilometrowych. Po około półtora kilometra wyprzedziłam jednego pana, po dwóch i pół jedną panią. I mimo że reszta biegaczy była daleko poza moim zasięgiem, postanowiłam, że to mi wystarczy do szczęścia i muszę utrzymać swoją pozycję. Nie przeżyłam nigdy więcej tak ciężkich zawodów i takiego wysiłku, takiego bólu w płucach i w udach. Biegłam wyłącznie głową, pchała mnie do przodu ogromna desperacja. Czas na mecie był kompletnie nieważny, chociaż oczywiście miałam jakieś założenia, ale za mną biegła dwójka biegaczy, którzy mieli pozostać z tyłu i koniec.
Czas wlókł się niemiłosiernie wolno, słyszałam tylko własne głośne sapanie, z nudów liczyłam swoje kroki i starałam się myśleć o czymkolwiek innym niż to, że prawdopodobnie za chwilę będę miała udar.
Przed metą zobaczyłam dzieciaki, całe, poopatrywane i stojące w pionie. Syn z całych sił walił drugą rączką w pożyczony bębenek (do dzisiaj nie wiem, skąd go wziął) i wrzeszczał: „Mama, biegnij, jesteś trzecia!”. Pomyślałam, że albo już mam przesłyszenia ze zmęczenia albo coś mu się pomyliło. Wpadłam na metę z trudem łapiąc oddech, ktoś dał mi kubek wody, która była chyba najlepszym napojem w moim dotychczasowym życiu i ponownie usłyszałam informację, że wbiegłam jako trzecia kobieta, bo kobiety na zawody przyjechały… cztery.
Dystans przebiegłam o dwie minuty szybciej, niż zakładałam, ale jak już wspomniałam, nie było to wcale takie ważne. Pomiędzy kolejnymi falami ulewy odebrałam statuetkę i nagrodę, a czekając na ich wręczenie oglądałam kolejnych triathlonistów i pomyślałam: przyjadę tu za rok z pianką i rowerem. I też spróbuję nie być ostatnia.

sobota, 9 kwietnia 2016

Prawie jak MacGyver

Jestem świetna. Serio. Dużo czytam. Mam swoje zdanie na każdy temat. Interesuję się mnóstwem rzeczy. Mam świetną pamięć do liczb i podobno potrafię znajdować rzeczy, których nie potrafią znaleźć inni (właściwie głównie dlatego mam co jeść). Jest tylko jeden drobiazg. Ujmując to jak najbardziej poprawnie politycznie, mam problem z organizacją przestrzeni wokół siebie. W szafie mam sterty wielosezonowe, na których notorycznie wysypia się biała kocica, na biurku w firmie pod stertami starych papierów da się prawdopodobnie odnaleźć szczątki prehistorycznych gadów, a w torebce niektóre przedmioty zaginęły bez wieści trzy lata temu. Im więcej mam na głowie, tym bardziej widać to po mnie i wokół mnie. Nieraz zdarzyło mi się zgubić rzecz, którą właśnie gdzieś niosłam, ale po drodze zapomniałam dokąd. A próbując sobie przypomnieć dokąd szłam, odkładam gdzieś niesioną rzecz, która znikała niczym w Trójkącie Bermudzkim. 
Ostatnie tygodnie przyniosły niesamowite tempo życia, pracy, treningów. Ja się zdystansowałam do świata, biegając po mieście w trampkach i bez makijażu. Apogeum zapuszczenia się przyszło pod koniec ubiegłego tygodnia, kiedy to na jednym z treningów biegowych coś mi chrupnęło w plecach i kręgosłup prawie zsypał mi się do majtek. Od Trenera dostałam nakaz odpoczynku i tak sobie przez 3 dni dogorywałam. 
Wtedy właśnie koleżanka musiała pilnie wyjechać i poprosiła mnie o zastąpienie jej na zajęciach w klubie (fitness, nie go-go, żeby nie było). Zadzwoniła o 16.00, żebym przyjechała na 17.00. Generalnie mieszkam blisko, ale akurat byłam na spotkaniu na przeciwległym końcu Całkiem Dużego Miasta. Niezrażona uznałam jednak, że trzeba kobiecie pomóc i wyruszyłam w podróż przez korki do domu w Trochę Mniejszym Mieście po stosowny strój. Już o 16.45 miotałam się po domu szukając spodni i wrzucając na siebie jedyną czystą i wyprasowaną koszulkę sportową, która, niestety, była na ramiączkach. O 17.52 wybiegałam z domu i kiedy sięgałam na wieszak po kurtkę, oczom moim ukazała się moja własna pacha wyglądająca jak Puszcza Białowieska. Kiedy już wydałam z siebie pełen oburzenia i niedowierzania okrzyk, była 17.54. Wiedziałam, że nie ma czasu do stracenia. W jedną rękę chwyciłam torbę, w drugą maszynkę i ruszyłam do samochodu. 
Do końca życia nie zapomnę miny kobiety, która na światłach skręcała w lewo (ja czekałam do skrętu w prawo) i ustawiła się obok mnie na sąsiednim pasie. A ja Bogu dziękowałam, że na jedynych światłach dzielących mnie od klubu było akurat czerwone i zdążyłam przeprowadzić prowizoryczną wycinkę odkrytych chwilę wcześniej chaszczy. 
W klubie byłam o 17.58. 
P.S. W poprzednim tygodniu też pojechałam na zastępstwo. Okazało się, że to nie ten dzień...

niedziela, 3 kwietnia 2016

Zesram się, a nie dam się!

Pierwszy raz w życiu tak się przygotowywałam, jak do ślubu albo coś... 
Wczoraj naszykowałam niezbędną odzież, obejrzałam trasę, obejrzałam serię filmików z cyklu "Ból jest w twojej głowie, jesteś najlepszy, nigdy się nie poddawaj". Cały dzień "ładowałam" też węglowodany, co polegało mniej więcej na tym, że wrzucałam w siebie wszystko, co znalazłam. Spaghetti- tak!-lody-tak!-chipsy-tak!, żywieniowo to był chyba najpiękniejszy dzień w tym roku. Pamiętałam też o nawodnieniu i elektrolitach.
Dzisiaj wstałam o świcie, bardzo spokojnie krzątałam się po domu, aż stwierdziłam, że godzina, na którą umówiłam się z koleżanką jest stanowczo zbyt późna, żeby zdążyć na czas. Kiedy pojechałam na miejsce spotkania, koleżanka również miała panikę w oczach, a następnie pokonała dystans do Pabianic w czasie, o jaki bym jej w życiu nie podejrzewała i z pominięciem wszelkich dostępnych przepisów. 
Na miejscu okazało się, że jednak jedzenie wszystkiego, co się znajdzie nie przekłada się na lekkość na trasie, a jedynie na strach w momencie zobaczenia bardzo dużej kolejki do toalety i na dumanie, czy na trasie będą toi toi'e. 
Po odebraniu pakietu startowego przeczytałam ze zdumieniem napis na numerze startowym, który wcześniej sama podałam przy zapisie "Co ja tu robię?", ale właściwie okazało się to całkiem dobrym hasłem na resztę dnia. 
Nie ma co opisywać, jak biegłam, to strasznie nudne i długie. Słońce świeciło, ptaszki śpiewały, toi toi'ów nie było, bo po co. Patrzyłam na nagie gałęzie w lesie i zastanawiałam się, jak bardzo byłoby widać moje dupsko spomiędzy nich, gdybym jednak poddała się woli Bożej...
Kiedyś czytałam na blogu jednej z moich ulubionych biegaczek-amatorek, że na długich dystansach śpiewa sobie wymyślone przez siebie piosenki lub recytuje wyliczanki. Najbardziej utkwiło mi w pamięci: "hej, hop, raz i dwa, biegnę sobie ja!". Jako, że radio mi się ciągle wyłączało, a własne zipanie nie wydawało mi się zbyt atrakcyjnym akompaniamentem (przy okazji biegnąc pierwszy raz bez słuchawek przekonałam się, że inni też tak głośno zipią), próbowałam znaleźć w głowie jakąś muzykę, która by rytmem pasowała do mojego biegania i tak niestety większość drogi przebyłam z nieprawdopodobnym hitem weselnym "Wódko, wódeczko"...



Podsumowując- jestem z siebie dumna, głównie dlatego, że mimo braku toalet dotarłam do mety i to w czystych spodniach. Za rok też będę i na pewno będę lepiej przygotowana. Zabiorę porządną mp3. I może Pampersy...

piątek, 1 kwietnia 2016

Z okazji dzisiejszego święta żartów i nie-powagi byłam... na pogrzebie. Serio. Nawet przez chwilę się zastanawiałam nad tym, czy główny zainteresowany nie wyskoczy gdzieś zza drzewa i nie wrzaśnie "prima aprilis", ale niestety nic takiego nie miało miejsca.  Było jak zawsze na pogrzebie- cicho, poważnie, zimno. I tak zaczęłam się zastanawiać nad naszymi tradycjami. 
Oczywiście, że najbliżsi zmarłej osoby są w szoku i rozpaczy, nie mają często pomysłu na kolejny dzień, ale czy zauważyliście kiedyś, że przy ostatnim pożegnaniu każdy, niezależnie od tego, jaki był za życia, zostaje ukochanym mężem, najlepszym ojcem, dziadkiem, wzorowym członkiem wszelkiej społeczności? A jednocześnie nikim więcej? Jeżeli pełnił jakąś funkcję publiczną, ewentualnie też zostaje "cenionym burmistrzem, komendantem, posłem czy innym osłem". Osobiście uważam, że to straszne. Nie dlatego, że czasami ktoś był beznadziejnym małżonkiem, czy rodzicem, ale o zmarłych nie wypada mówić źle. Gdybym jutro umarła, a ktoś nad moją trumną powiedziałby, że byłam dobrą córką, matką, gospodynią i już, to chyba bym wstała i go pobiła. Czy to, do jasnej cholery, wszystko?!
We wtorek też byłam na pogrzebie (a co, jak się bawić, to się bawić...). Był to pogrzeb babci, z którą nigdy nie byłam co prawda zbyt blisko, ale po powrocie do domu usiedliśmy do obiadu i zaczęliśmy wspominać... najśmieszniejsze sytuacje z udziałem tej właśnie babci, a później kolejnych osób, których już z nami nie ma- dziadka, wujka, mojej mamy... Może nie wypadało, może powinien być to dzień zadumy i melancholii, ale doszliśmy do wniosku,że po jakimś czasie zostają po zmarłym głównie te wspomnienia- momentów, kiedy się z nami śmiali, kiedy się z nas śmiali albo kiedy my śmialiśmy się z nich.  
Z babcią faktycznie był taki problem, że był między nami zawsze dystans i nasze rozmowy były raczej oficjalne. Babcia nie miała włosów, a przynajmniej ja ją taka od zawsze pamiętałam. I pamiętam, że jako dziecko zawsze chciałam zapytać, dlaczego właściwie tych włosów nie ma, ale nigdy nie miałam odwagi. Zapytałam moją mamę, która też nie wiedziała, ale oczywiście postanowiła wykorzystać pytanie do własnych celów i szybko wypaliła: "Noś czapeczkę, bo będziesz łysa jak babcia!". Babcia umarła, więc już się nie dowiem, jaka była prawdziwa przyczyna takiego stanu rzeczy, ale... Nienawidzę czapek, a z roku na rok mam coraz mniej włosów... Dzięki, Mamo.
Następnie płynnie przeszliśmy do dziadka i pierwsze, co zobaczyłam, to jakaś rodzinna impreza, gdzie brakło krzeseł dla gości i dziadek siedział na taborecie. Po kilku godzinach dobrej zabawy zapomniał, że nie ma oparcia i siedzący z drugiej strony stołu zobaczyli tylko przelatujące nad blatem nogi z kapciami. 
Wujek na dobrych imprezach śpiewał całkiem przyzwoitym basem "Arię Skołuby" ze "Strasznego dworu".   
Moja mama potrafiła zatańczyć tango przez środek sklepu w czapce z uszami Myszki Miki.
Trochę współczuję każdemu, kto nigdy nie odważył się zrobić czegoś głupiego ku uciesze innych albo kto nie odważył się bawić świetnie, nawet jeżeli ktoś mógł pomyśleć, że jest niepoważny. Kto nie był sobą, bo nie wypadało i na koniec został tylko "wzorowym ojcem, mężem i bratem". A wspomną go najwyżej mówiąc "Dobry był z niego człowiek, oj dobry".
Mam nadzieję, że kiedyś moi przyjaciele będą wspominać: "A pamiętacie, jak Minion skoczyła na bungee w samych majtkach i z różą w zębach? To było coś!". Non omnis moriar. Mowy nie ma.