niedziela, 3 kwietnia 2016

Zesram się, a nie dam się!

Pierwszy raz w życiu tak się przygotowywałam, jak do ślubu albo coś... 
Wczoraj naszykowałam niezbędną odzież, obejrzałam trasę, obejrzałam serię filmików z cyklu "Ból jest w twojej głowie, jesteś najlepszy, nigdy się nie poddawaj". Cały dzień "ładowałam" też węglowodany, co polegało mniej więcej na tym, że wrzucałam w siebie wszystko, co znalazłam. Spaghetti- tak!-lody-tak!-chipsy-tak!, żywieniowo to był chyba najpiękniejszy dzień w tym roku. Pamiętałam też o nawodnieniu i elektrolitach.
Dzisiaj wstałam o świcie, bardzo spokojnie krzątałam się po domu, aż stwierdziłam, że godzina, na którą umówiłam się z koleżanką jest stanowczo zbyt późna, żeby zdążyć na czas. Kiedy pojechałam na miejsce spotkania, koleżanka również miała panikę w oczach, a następnie pokonała dystans do Pabianic w czasie, o jaki bym jej w życiu nie podejrzewała i z pominięciem wszelkich dostępnych przepisów. 
Na miejscu okazało się, że jednak jedzenie wszystkiego, co się znajdzie nie przekłada się na lekkość na trasie, a jedynie na strach w momencie zobaczenia bardzo dużej kolejki do toalety i na dumanie, czy na trasie będą toi toi'e. 
Po odebraniu pakietu startowego przeczytałam ze zdumieniem napis na numerze startowym, który wcześniej sama podałam przy zapisie "Co ja tu robię?", ale właściwie okazało się to całkiem dobrym hasłem na resztę dnia. 
Nie ma co opisywać, jak biegłam, to strasznie nudne i długie. Słońce świeciło, ptaszki śpiewały, toi toi'ów nie było, bo po co. Patrzyłam na nagie gałęzie w lesie i zastanawiałam się, jak bardzo byłoby widać moje dupsko spomiędzy nich, gdybym jednak poddała się woli Bożej...
Kiedyś czytałam na blogu jednej z moich ulubionych biegaczek-amatorek, że na długich dystansach śpiewa sobie wymyślone przez siebie piosenki lub recytuje wyliczanki. Najbardziej utkwiło mi w pamięci: "hej, hop, raz i dwa, biegnę sobie ja!". Jako, że radio mi się ciągle wyłączało, a własne zipanie nie wydawało mi się zbyt atrakcyjnym akompaniamentem (przy okazji biegnąc pierwszy raz bez słuchawek przekonałam się, że inni też tak głośno zipią), próbowałam znaleźć w głowie jakąś muzykę, która by rytmem pasowała do mojego biegania i tak niestety większość drogi przebyłam z nieprawdopodobnym hitem weselnym "Wódko, wódeczko"...



Podsumowując- jestem z siebie dumna, głównie dlatego, że mimo braku toalet dotarłam do mety i to w czystych spodniach. Za rok też będę i na pewno będę lepiej przygotowana. Zabiorę porządną mp3. I może Pampersy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz