wtorek, 12 kwietnia 2016

Jak Minionek był bliski udaru- o trudnych początkach



Moje bieganie nie rozpoczęło się bynajmniej w magicznych, cudownych okolicznościach. Rozpoczęło się najzwyczajniej- od kilku nadprogramowych kilogramów i kilku niepowodzeń będących powodem frustracji. I nie było fajerwerków, endorfin, dopingu rodziny i przyjaciół (może dlatego, że prawie nikt nie wiedział, co wyprawiam w wolnych chwilach). Biegałam, czy raczej szurałam bardzo wcześnie rano, żeby przypadkiem nie natknąć się na innych ludzi, którzy przecież mogliby się śmiać z mojego tempa albo z mojego wyglądu. Szurałam krótko, 15-20 minut, wracałam do domu i powtarzałam sobie, że już nigdy więcej nie wyjdę, wyrzucę buty i będę sobie żyła spokojnie i bez zakwasów.
Powiem szczerze, że nie pisałabym tej historii, gdyby nie kolega, który mi powiedział, że za cztery miesiące startuje w biegu na dziesięć kilometrów i ja na pewno nie dam rady się przygotować. To obudziło we mnie prawdziwą naturę Polaka- co, ja się nie przygotuję?! Jako, że na temat treningu biegowego nie wiedziałam właściwie nic, wykupiłam płatną nakładkę do znanej aplikacji i brykałam zadane przez nią treningi.
Kolejne kilka tygodni kosztowało mnie nieprawdopodobnie dużo energii, poświęceń oraz frustracji, kiedy coś nie wychodziło, ale powoli pokonywany dystans się zwiększał, a prędkość rosła.
Na początku czerwca w radio usłyszałam informację o organizowanych po raz pierwszy zawodach triathlonowych w Przykonie, którym miał towarzyszyć bieg na pięć kilometrów. Start też był niedrogi, ponieważ organizatorzy chcieli wypromować imprezę. Niewiele myśląc zapisałam się i czekałam na start pokrzepiona myślą, że ukryję się w tłumie biegaczy i lepiej lub gorzej doturlam się do mety.
W dniu startu pogoda była okropna, niby koniec czerwca, ale było przeszywająco zimno, a z nieba co chwila spadały całe wiadra wody. W myślach współczułam triathlonistom, którzy mokrzy wyskakiwali z zalewu i wsiadali na rowery.
Miasteczko zbudowane dla potrzeb imprezy było naprawdę spore i dobrze zorganizowane. Kilkanaście minut przed startem postanowiłam się trochę rozgrzać. Za mną oczywiście zaraz ruszyły nasze dzieci, które przyjechały kibicować i od razu postanowiły, że chcą się ze mną ścigać. Ruszyliśmy więc na dystansie „stąd do najbliższej latarni”. Niestety, syn bardzo chciał wygrać i żebym go nie wyprzedziła złapał mnie za spodnie, a ja w tym momencie straciłam równowagę przewracając też jego, a następnie spadając kolanem na jego rączkę. Nie wiem, kto był bardziej przerażony, oboje zaczęliśmy płakać, ale po bliższych oględzinach okazało się, że rączka jest cała, jedynie krwawi z niewielkiej rany. Ja oglądałam rączkę, a moja pasierbica widząc krew… zemdlała.
Kiedy przybiegli do nas zawołani sanitariusze, na starcie właśnie kończyli odprawę i zapraszali wszystkich, bo już za moment, już za chwilę. Zostawiłam dzieci partnerowi i pobiegłam w tamtą stronę przestraszona i zapłakana.
Na starcie okazało się, że przyjechało… piętnaście osób. Plan schowania się w tłumie wziął w łeb, a ja stałam tam z jedną myślą: nie chcę i nie mogę być ostatnia! Jak na zamówienie chwilę przed startem przestało padać i wyjrzało piękne słońce.
Huknął wystrzał, wszyscy ruszyli, a ja zostałam, mimo że parłam ze wszystkich sił. Straciłam oddech, temperatura otoczenia wydawała się szybko rosnąć, a mimo to nadal byłam ostatnia w stawce. Czułam się jak koń na wyścigu, nic innego się nie liczyło, przed oczami miałam czerwone kropki, ale parłam w stronę kolejnych oznaczeń kilometrowych. Po około półtora kilometra wyprzedziłam jednego pana, po dwóch i pół jedną panią. I mimo że reszta biegaczy była daleko poza moim zasięgiem, postanowiłam, że to mi wystarczy do szczęścia i muszę utrzymać swoją pozycję. Nie przeżyłam nigdy więcej tak ciężkich zawodów i takiego wysiłku, takiego bólu w płucach i w udach. Biegłam wyłącznie głową, pchała mnie do przodu ogromna desperacja. Czas na mecie był kompletnie nieważny, chociaż oczywiście miałam jakieś założenia, ale za mną biegła dwójka biegaczy, którzy mieli pozostać z tyłu i koniec.
Czas wlókł się niemiłosiernie wolno, słyszałam tylko własne głośne sapanie, z nudów liczyłam swoje kroki i starałam się myśleć o czymkolwiek innym niż to, że prawdopodobnie za chwilę będę miała udar.
Przed metą zobaczyłam dzieciaki, całe, poopatrywane i stojące w pionie. Syn z całych sił walił drugą rączką w pożyczony bębenek (do dzisiaj nie wiem, skąd go wziął) i wrzeszczał: „Mama, biegnij, jesteś trzecia!”. Pomyślałam, że albo już mam przesłyszenia ze zmęczenia albo coś mu się pomyliło. Wpadłam na metę z trudem łapiąc oddech, ktoś dał mi kubek wody, która była chyba najlepszym napojem w moim dotychczasowym życiu i ponownie usłyszałam informację, że wbiegłam jako trzecia kobieta, bo kobiety na zawody przyjechały… cztery.
Dystans przebiegłam o dwie minuty szybciej, niż zakładałam, ale jak już wspomniałam, nie było to wcale takie ważne. Pomiędzy kolejnymi falami ulewy odebrałam statuetkę i nagrodę, a czekając na ich wręczenie oglądałam kolejnych triathlonistów i pomyślałam: przyjadę tu za rok z pianką i rowerem. I też spróbuję nie być ostatnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz