czwartek, 28 lipca 2016

Goniła baba z wałkiem faceta z piwkiem.

Zacznijmy od stereotypów- strasznie mnie wkurza regularnie słyszany pogląd, że kobieta po ślubie przestaje o siebie dbać, tyje, chodzi w byle czym i ogólnie się zapuszcza. A to zupełnie nie tak. 
Po pierwsze- kobieta w większości przypadków, próżnym stworzeniem jest. Zatem jeżeli pracuje, a najlepiej jeżeli ta praca wymaga kontaktu z ludźmi, to jednak myśli o tym, że Kryśka pęknie  z zazdrości na widok tych nowych butów, a Bożena na pewno zauważy nową fryzurę. 
Bardziej skłaniałabym się do poglądu, że to mężczyźni po ślubie (lub ogólnie po dłuższym czasie bytowania w stałym związku) przestają o siebie dbać. Oczywiście jest to mój prywatny pogląd i, jak od każdej reguły, znam chlubne wyjątki. Jednak, jak się tak rozglądam, to dość powszechną tendencją jest hodowanie brzuszka (czasami również piersi...), zapuszczanie brody (bo przecież nie trzeba się golić) i w ogóle rzadsze wizyty u fryzjera, w skrajnych przypadkach stałe zrośnięcie się ze starym dresem, pilotem od telewizora oraz piwem.
Żeby nie było, że kobiety są takie święte, u nich włącza się inny mechanizm, który nazwałabym despotyczno- kłapoczącym (oczywiście też nie wszystkim, ja na przykład jestem do rany przyłóż :-)). Spieszę wyjaśnić- w pierwszym okresie związku każdy stara się pokazać z jak najlepszej strony, zatem facet jest zawsze odprasowany, wyperfumiony, przystrzyżony i ogóle pod kancik, a kobieta skacze koło niego, dogadza, gotuje najlepsze rzeczy, sprząta i pozwala chodzić z kumplami na piwo. 
Później, niestety, często jest gorzej. Pan się luzuje, bo przecież babeczka już jego, nie musi wcale codziennie tych skarpetek zmieniać, a ona jak patrzy na niego, to coraz częściej myśli sobie, że jak on wygląda, dlaczego on znowu siedzi przed tym telewizorem, pomalowałby sufit, skosił trawę, czy co tam jeszcze akurat jest do zrobienia. Co?! Znowu chce na piwo z kumplami?! Przecież ledwie trzy miesiące temu był! 
I tak sobie żyją- ona się zastanawia: "Dlaczego on tak o siebie nie dba, on już mi się w ogóle nie podoba." A on duma, co to za hetera zeżarła kobietę, którą kochał. 
Takie mnie naszły luźne rozważania, ponieważ mam znajomą, nazwijmy ją Lidka,  która strasznie narzeka na swojego męża. 
Lidka nie pracuje, ponieważ z różnych względów, musiała zostać z dziećmi w domu. Mąż, żeby starczyło na wszystkie potrzeby, pracuje na półtora etatu. Wraca złachany do domu, a kobieta jego życia trzeszczy mu codziennie nad głową, że teraz powinien jej pomóc, posprzątać, z dziećmi się pobawić, wyjść z nimi gdzieś. A on po prostu, moim zdaniem, nie ma siły. Ani ochoty wracać do domu. 
I takie moje wnioski z podglądactwa moim krzywym jednym okiem - starajcie się chociaż trochę, codziennie. Nieważne, czy to drugi, czy dwudziesty rok razem. Niech on idzie na to piwo. A ona niech kupi sobie te dwudzieste buty i nie kłapocze. Chyba warto. 


sobota, 23 lipca 2016

50 twarzy zakwasów

Nienawidzę mojego Trenera. 
A tak poważnie, to bardzo go lubię. Jest przesympatycznym, bardzo nietuzinkowym i kompletnie nieprzewidywalnym człowiekiem. Pomaga. Troszczy się. Regularnie opieprza. 
Niestety, kiedy biegam interwały albo jadę już którąś minutę na stojaka, albo pływam jakieś dziwne, irracjonalnie długie odcinki w tempie udarowym, to nienawidzę Drania z całego serca. 
Od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że rzeczony Trener próbuje mnie zabić, ale po dłuższym namyśle zmuszona jestem skorygować ten pogląd- on czeka, aż ja padnę trupem na którymś treningu, a później na moim pogrzebie wygłosi wstrząsającą mowę: "O, biedny Minionek, po co tak popitalał, kazał mu ktoś czy co...".
Dzisiaj podczas treningu biegowego miałam aż nadto czasu na myślenie. Szczególnie, że zamiast telefonu z radiem miałam ze sobą super, chruper, mega wypasiony  zegarek najnowszej generacji, który regularnie informował mnie o tym, że za chwile prawdopodobnie pęknie mi jakaś bardzo mała żyłka w jakimś ważnym miejscu, ale który to zegarek, wbrew opisowi producenta, nie chciał śpiewać. I doszłam do wstrząsającego wniosku: ja wcale nie muszę robić tych treningów. Jestem dorosła. Nawet bardzo dorosła. I nikt nie może mi nakazać uczestnictwa w długich i bolesnych torturach. A jednak robię to przez cały czas. 
Jutro na przykład muszę wstać o 5.30, żeby zdążyć przed śniadaniem przejechać sześćdziesiąt kilometrów na rowerze, a później dziesięć przebiec. I wiem, że diabelnie nie będzie mi się chciało wstać z cieplutkiego łóżeczka, ale również wiem, że to zrobię, a później będę przez całą drogę złorzeczyć rzeczonemu Trenerowi. To musi być jakaś chora relacja rodem z bardzo poczytnej serii książek pod tytułem "Zrobię ci coś, co powszechnie jest uznawane za robienie krzywdy, a tobie się to będzie podobało". Tylko to jest jeszcze lepsza wersja "Zrobię tak, że sama sobie to zrobisz". 
Pamiętaj Drogi Czytelniku, że w lecie najwięcej triathlonistów-masochistów pada z odwodnienia i niedożywienia. Nie bądź obojętny. Wystaw miskę wody. I tabliczkę czekolady! :-)



środa, 20 lipca 2016

I rym cym cym i kocia łapa!

Piąta rano. Budzi mnie kocia łapa postawiona na mojej twarzy. Bez otwierania oczu sprawdzam, czy łapa jest przednia, czy tylna. Jakoś wolę mieć na twarzy przednie kocie łapy. Łapa jest tylna, a kiedy otwieram jedno oko, okazuje się, że leżę właściwie twarzą na kocim zadku. Odwracam kota ładniejszą stroną i próbuję spać dalej. Po chwili znowu mam na twarzy łapę. Przewracam się na drugi bok. Obok śpi człowiek równie zmęczony wczorajszym alkoholowym wieczorem, ale ma nade mną znaczną przewagę- nikt mu nie stawia o piątej rano łapy na twarzy, więc chrapie sobie spokojnie, nieświadomy, że kac już tu jest. 
Leżę i próbuję przekonać swój organizm, że spanie to najlepsze, co może dla nas zrobić. Czas płynie przeraźliwie wolno. Słońce świeci przeraźliwie jasno. Koty jeszcze nie tupią, bo jest za wcześnie, ale to tylko kwestia czasu. Pojawia się odwieczne pytanie, po co było tyle pić oraz przysięga, która prawdopodobnie codziennie jest przez kogoś wypowiadana. Rano. Po przebudzeniu. "Już nigdy nie tknę alkoholu".
Uprzedzam pytanie. Nie mam problemu. Nie potrzebuję odwyku (chyba). Wczoraj miała miejsce Bardzo Doniosła Okoliczność. Ja pierwszy dzień nie miałam dzieci w domu, a koleżanka ostatni dzień nie miała dzieci w domu. Należało zatem na bok odłożyć fakt, że jest dzień roboczy i jutro też będzie dzień roboczy, i przystąpić do radosnego dzieła zniszczenia. 
Mój syn głosi teorię, że w głowie są specjalne kulki, a myślenie jest sumą skutecznych zderzeń tych kulek, zatem im więcej się ich ma, tym łatwiej się myśli. Ja chyba miałam dwie. Wczoraj jedną zepsułam a drugą zgubiłam...
P.S. Absolutnie było warto :-)

sobota, 16 lipca 2016

Strachy na lachy

Kiedy się jakiś czas pobiega dłuższe dystanse, zaczyna się robić nudno. Nadal chętnie wychodzi się na treningi, ale kilka bliskich i wygodnych tras zna się już na pamięć i jakoś tak motywacja zaczyna spadać. To samo było ze mną. Biegam najczęściej w rejonie pobliskiego rezerwatu i po dwóch czy trzech miesiącach znałam już każdy krzak. Rozpoczęłam zatem eksperymenty muzyczne. 
Pomysł z radiem upadł szybko- na terenie rezerwatu trzeszczało niemiłosiernie. Podobnie radio internetowe- w lesie były obszary, gdzie nie było zasięgu i muzyka cichła na długie minuty. Zaczęłam ściągać muzykę, ale i ten pomysł po jakimś czasie upadł, ponieważ jeżeli odpowiednio często nie poświęcałam czasu na zmianę play listy, odsłuchiwanie któryś raz z rzędu tego samego zestawu zwyczajnie mnie wkurzało. I tu przyszedł mi do głowy pomysł idealny- będę słuchać audiobooków.
Musicie wiedzieć, że tym temacie jestem nieco dziwna. Nie oglądam żadnych filmów zawierających przemoc, nie ma mordobicia, lejącej się krwi, mrożących krew w żyłach pościgów, pistoletów ani noży. Powtarzam przy tym, że świat i tak jest pełen przemocy. 
Czytam za to głównie kryminały, thrillery i horrory. Kręci mnie psychologia zbrodni, motywy kierujące ludźmi, ale najbardziej fascynuje mnie, w jaki sposób były policjant/wojskowy/agent FBI (niepotrzebne skreślić) wpadnie na trop przestępcy, a później metodycznie, kawałek po kawałku poskłada to wszystko w całość. Akurat czytam książkę o tym, jak były wojskowy wpada na trop przestępcy itp. itd.
W czasie, kiedy wpadłam na pomysł słuchania audiobooków na treningach, byłam w trakcie serii amerykańskich thrillerów medycznych. Zatem zgrabnie ściągnęłam na mp3 pozostałe części. 
Wybiegłam na pierwszy trening z słuchawkami w uszach. Monotonny głos, który dosyć kiepsko sobie radził z amerykańskimi nazwami miast i ulic, brnął przez kolejne rozdziały, a ja biegłam dalej i dalej. Byłam w samym sercu lasu, biegłam po górkach, pośród gęstych drzew i krzaków, kiedy nagle się zachmurzyło. Pociemniało. Niebo nade mną zgasło, a mój ulubiony rezerwat zrobił się obcy i przerażający. W książce cały czas rozwijała się akcja i kiedy tak stanęłam niepewna, usłyszałam, że właśnie w anonimowym pokoju hotelowym jakiś pan wykrawa jakiejś całkiem żywiej pani różne niezbędne narządy wewnętrzne. 
Kolana się pode mną ugięły, w oczach pociemniało, ręce zaczęły drżeć. Ale tylko przez chwilę. Adrenalina rzuciła mną do przodu i popędziłam w tempie, o które bym się nie podejrzewała w kierunku najbliższej cywilizacji. Starałam się nie patrzeć na krzaki, chociaż każdy mógł kryć potencjalnego wroga chcącego mi wychapać wątrobę. Zatrzymałam się dopiero, kiedy dobiegłam do ruchliwej drogi, gdzie jeździły samochody z prawdziwymi, żywymi kierowcami. 
Piszę o tym dlatego, że wczoraj, podczas treningu rowerowego, po raz pierwszy od dawna podobnie się bałam. Oczywiście, na rowerze w słuchawkach nie jeżdżę. Z tym, że na rowerze nie nudzę się nigdy, bo nie mam na to czasu.
Jadę sobie zatem swoją ulubioną trasą na krótki, intensywny trening. Droga wiedzie cały czas wśród lasów, ludzi brak, ciemno, wieje, nieprzyjemne okoliczności. W tych nieprzyjemnych okolicznościach dolatują do mnie kobiece głosy. Nie rozumiem, co mówią, ale słyszę doskonale, że to nie są mężczyźni. Zaciekawiona zaczynam się rozglądać-nikogo nie ma. Ani za mną, ani przede mną, ani po bokach. Po chwili dochodzę do wniosku, że to na którejś z licznych działek rekreacyjnych ktoś z kimś rozmawiał i przypadkiem wyłapałam jakieś strzępy. Rozluźniam się trochę i nawet trochę zwalniam, piję napój z bidonu. Odjeżdżam dobre pięć kilometrów, kiedy... słyszę to znowu! Ten sam kobiecy głos. I znowu inwigilacja otoczenia nie przynosi efektu. Nie ma nikogo, ale ja kogoś słyszę. Do domu dobre piętnaście kilometrów, którędy bym nie pojechała, a tu jakiś duch mnie goni. Ewentualnie kobieta ninja, która przeskakuje zamaskowana zza krzaka za kolejny krzak. 
Kiedy już dokumentnie się nakręciłam i widziałam oczyma wyobraźni własny nekrolog, wiatr na chwilę ustał, a ja usłyszałam ją całkiem wyraźnie: "Piętnaście kilometrów w trzydzieści siedem minut i piętnaście sekund. Tempo odcinka- dwie minuty i trzydzieści sekund". Tak, to było Endomondo. Z mojego telefonu. W mojej kieszeni. 
Miniony odważne są od urodzenia. Do zobaczenia jutro na trasie, pewnie będę spierniczać przed własnym cieniem.

niedziela, 10 lipca 2016

Jak Minionka wyprali i odwirowali

Tutaj małe wyjaśnienie dla niewtajemniczonych- jeżeli na tri zawodach startuje wielu zawodników, to, nawet jeżeli są podzieleni na fale (takie tury), to wiadomo-każdy chce do przodu, czasami na skos i ludzie wpadają na siebie, tłukąc się po ryjach i podtapiając. To urocze zjawisko nazywane jest pieszczotliwie "pralką" i dzisiaj, w Bydgoszczy, przytrafiło mi się po raz pierwszy. Zupełnie przypadkowo ustawiłam się z przodu, ponieważ znalazłam tam kamień, na którym mogłam sobie stać czekając na start. I to był błąd. 
Już w ciągu pierwszej minuty dostałam z kopa w oko i do okularków nalało mi się wody. Nie było opcji, żeby coś poprawiać, bo z każdej strony czaili się kolejny podstępni bokserzy, a ja postanowiłam być sprytniejsza i sama lałam kogo popadło. Drugim problemem był glon, którego od pewnego momentu miałam na paszczy i którego, pomimo różnych rozpaczliwych manewrów, przez większość drogi nie byłam w stanie zdjąć. Trzecim problemem był wielki statek zacumowany z prawej strony, w który, zaślepiona glonem, prawie wyrżnęłam łbem. Ale przeżyłam ;-)
Żeby nie przynudzać, podzielę się z Wami tylko najbardziej "błyskotliwymi" przemyśleniami i spostrzeżeniami z trasy rowerowej i biegowej (wiadomo, nie ma co robić, myśli płyną nieskładnie i czasami bardzo zaskakująco...).
1. Ja pitole, jedzie dziewczyna bez łapki! No szacun wielki. I triathlony robi. I już jedzie z powrotem, znaczy jest kawał drogi przede mną... A nie, tylko się po plecach drapała :-P Nie ma jak jechać bez okularów...
2. Mniej więcej w połowie pierwszej pętli spotkałam interesującego widza- na poboczu załatwiał się kot. Gapił się na zawodników z miną godną... kota srającego na puszczy. Jak Boga kocham, nie wiem, co wpływa na to, co mój mózg w takich momentach rejestruje, ale myślę, że zapamiętam go na zawsze. 
3. Na końcu pierwszej pętli mijałam starszego pana, który nie miał numeru, startowego, nie miał kasku, zasadniczo miał głównie rower. Miał też etui na telefon z Lidla. Wiem, bo mam takie samo i koledzy się zawsze śmieją, jak sobie z nim jeżdżę. Pan miał też minę, która sugerowała, że jest ogromnie zaskoczony i uradowany, że tyle "młodzieży" porusza się rowerami po Bydgoszczy. Jak się dostał na trasę, nie wiem, pewnie były partyzant...
4. Na trasie biegowej wyprzedził mnie facet ze złotą kartą kredytową przyczepioną do zadka. Specjalnie przyspieszyłam, żeby się upewnić, że nie mam zwidów. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie biegam z terminalem do transakcji zbliżeniowych! 
Pomimo ogromnych obaw, znalazłam pośród prawie 1200 rowerów swój, nie wywinęłam orła na żadnej nawrotce na rowerze i biegłam przez cały etap biegowy, mimo że zapomniałam skarpetek i stopy będę teraz leczyć przez tydzień. A na mecie czekali moi właśni, wrzeszczący, wiwatujący kibice. I jeszcze zdjęcia robili! Ostatnio z różnych względów zwykle sama jeżdżę na zawody i zawsze jest mi trochę smutno, kiedy wczołguję się na metę, a tam nie ma zupełnie nikogo, kogo by to obchodziło. 
Dziś było niesamowicie, tłumy kibiców na całej trasie, głośna muzyka, super obsługa. Jeżeli właśnie się zastanawiasz, czy zacząć amatorsko uprawiać jakiś sport, to odpowiedź brzmi: tak! A później koniecznie jeździj na zawody, żeby przeżywać takie chwile, jak ja dzisiaj (i oczywiście zobaczyć srającego kota...).




środa, 6 lipca 2016

Beczka soli

Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, kto Was otacza? Czy jesteście raczej samotnikami? Cenicie tylko najbliższą rodzinę? Jesteście stworzeniami towarzyskimi i macie mnóstwo przyjaciół, a na "Fejsie" dziesięć tysięcy znajomych? 
A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację: mordujecie kogoś. Nieważne okoliczności, nieważny motyw, nieważne, kogo (chociaż oczywiście zakładamy, że w afekcie i z bardzo ważnego powodu, i że w ogóle to bardzo zły człowiek był). Czy jeżeli weźmiecie do ręki telefon, to znajdziecie tam numer do kogoś, kto, nie zadając zbędnych pytań, przyjedzie z łopatą i pomoże Wam zakopać ciało? Czy macie tam kogoś takiego, kto nie zadzwoniłby po policję ani nie uciekłby z krzykiem?
Moje rozważania na ten temat rozpoczęły się od zwykłej kłótni domowej, kiedy to dowiedziałam się, że ludzie są wokół mnie tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebują. Oczywiście poczułam się niesamowicie dotknięta i obraziłam się na śmierć. A później zaczęłam główkować.
Byłam naprawdę okropnym dzieckiem, typową jedynaczką, roszczeniową i rozwydrzoną. I miałam mnóstwo kolegów i koleżanek, głównie dlatego, że jako jedynaczka miałam mnóstwo fajnych zabawek.On vs Ona: 1:0.
W szkole też nigdy nie byłam samotna, po części dlatego, że zwykle byłam dobrze przygotowana, więc awaryjnie można było coś spisać lub ściągnąć na klasówce. 2:0.
Ale jestem już przecież całkiem dorosłą kobietą. Wydaje mi się też, że życie nauczyło mnie jakiej takiej asertywności- jednym słowem nie wyświadczam darmowych przysług każdemu jak leci, w obawie, że później mnie nie będzie lubił. Nie będzie, to nie będzie, no trudno. 
A teraz wróćmy do głównego wątku. Zabiłam, zamordowałam, zatłukłam. Natychmiast zadzwoniłabym do swojej najlepszej i najstarszej (nie w sensie wieku, tylko już kupę lat się znamy) przyjaciółki. Życie bardzo nam utrudnia wzajemne kontakty, kilka lat temu oddaliło nas od siebie geograficznie, rzuca między nas problemy takie czy inne, natomiast nawet gdybyśmy się nie widziały od pół roku, wiem, że rzuciłaby wszystko, przejechała przez Castoramę i wpadła do mnie z łopatą. 
2:1.
Z równą pewnością zadzwoniłabym do pary znajomych z mojego Trochę Mniejszego Miasta, ponieważ są to niesamowicie dobrzy i pomocni ludzie. Oni na pewno chcieliby wiedzieć, co zaszło, ale na 99% zrozumieliby powagę sytuacji i zabrali się do kopania odpowiedniego dołu 2:2.
W ostatnim czasie spotkało mnie również parę sytuacji, w których osoby, które znam krótko i nie jesteśmy jakoś szczególnie blisko, pomogły mi bez wyraźnego powodu. Prawdopodobnie autentycznie polubili moją niedoskonałą osobę. A może pomyśleli, że mi dobrze z pyska patrzy i w razie potrzeby pomogłabym im również. Niemniej,  za swoją pomoc niczego nie chcieli, a z efektu cieszyli się razem ze mną. Od ręki przychodzą mi do głowy co najmniej trzy takie osoby. 2:5. 
Jednocześnie mogę jednym tchem wymienić co najmniej trzy osoby, które kiedyś z dumą nazywałam swoimi przyjaciółmi, a oni z dnia na dzień, bez podawania jakiejkolwiek przyczyny, wypisali się z mojego życia. 5:5?...
Jaki z tego wniosek? Ano chyba taki, że skoda czasu dla ludzi, którzy nie wpadliby do Was zakopać trupa. I że ilość znajomych w takim czy innym portalu społecznościowym nie przekłada się w żaden sposób na naszą realną szansę uniknięcia odsiadki.  I że największy wybór łopat mają w Castoramie :)