sobota, 25 czerwca 2016

Sporty ekstremalne

Co robi normalny człowiek, kiedy temperatura w słońcu dochodzi momentami do pięćdziesięciu stopni? Siedzi w ogródku w baseniku. A jak nie ma ogródka i basenika, to siedzi gdzieś nad najbliższą wodą. W ostateczności siedzi w domu z wentylatorem, czymś zimnym do picia i stara się przetrwać. 
Co robi Minionek w taką pogodę? Startuje w zawodach na dystansie 1/4 IM (0,95/45/10,5 km).
Wczoraj oczywiście cała Polska doznawała głębokich sportowych przeżyć, ale kto wczoraj nie startował w zawodach biegowych lub, jak w moim przypadku, triatlonowych, ten się nie dowiedział, co znaczą prawdziwie ekstremalne przeżycia.
Rodzina pytała mnie już ze trzy dni wcześniej, czy upadłam na głowę i czy chce się zabić. Odpowiadałam zgodnie z prawdą, że mam w planach długie i ciekawe życie, ale skoro obiecałam sobie debiut na 1/4 w swoim województwie i w czerwcu 2016, to tak ma być i koniec.
Pojechałyśmy we dwie, co dodawało nieco otuchy. Bagażu miałam jak na dwutygodniowy wyjazd na wakacje. Już o dziesiątej, kiedy startowałyśmy z mojego miasteczka, było jak w piekle.
Na starcie panował lekki chaos- strefy zmian jeszcze nie było, ale ktoś coś słyszał, że zaraz ktoś ma przyjechać, coś przywieźć i strefa zmian na pewno będzie. W międzyczasie stałyśmy w nieprawdopodobnie wolnej kolejce po odbiór pakietów startowych, w której to kolejce meszki obżerały nas do kości. Niestety, pomysł, żeby nasmarować się kremem z filtrem, to na pewno sobie pójdą, nie podziałał. Smakowało im.
Depozytu nie było, bo po co. Cóż jest wart samochód wobec debiutu...
Start był opóźniony o jedyne dwadzieścia minut. Starter nie huknął, bo go nie było. Człowiek, który, miałam wrażenie, sam zorganizował te zawody, odliczył od dziesięciu w dół i poszliśmy, czy raczej popłynęliśmy  w syf, ponieważ Zbiornik Jeziorsko posiada jedyną w swoim rodzaju florę, faunę i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. W wodzie było super, najlepiej na świecie, nie chciałam wychodzić. Może dlatego płynęłam na końcu ;-)
W strefie zmian skakałam na jednej nodze, próbując wyciągnąć złośliwą stopę z pianki i generalnie zataczałam się jak pijany zając, ponieważ fale Jeziorska wciąż były ze mną. Udało mi się jednak niczego nie zapomnieć i wtarabanić na rower. 
Powiem szczerze- chyba w życiu się tak dobrze nie bawiłam na rowerze. Przede wszystkim w ruchu nie było aż tak strasznie czuć upału. Trasa była taka sobie, asfalt w wielu miejscach dziurawy jak ser, dużo otwartych przestrzeni i oczywiście straszny wmordewind. Źródłem mojej prawdziwej, niekłamanej satysfakcji, byli kolejni zawodnicy mijani na trasie. Szczególnie mężczyźni! Takie mentalne ptaszki sobie stawiałam po każdym wyprzedzonym (szczególnie, że moim głównym założeniem na te, raczej kameralne zawody było, żeby nie być ostatnią). Szczerze marzyłam, żeby etap rowerowy trwał i trwał, bo spodziewałam się, że dopiero na biegu wyzionę ducha. Najbardziej podobały mi się okrzyki dzieciaków kibicujących na trasie "Ty, patrz, dziewczyna!".
Pierwszy ukłon w stronę organizatorów- udało im się przewieźć wszystkie rzeczy do drugiej strefy zmian (która była spory kawałek od pierwszej), niczego nie zgubili, a nawet ładnie mi wszystko poukładali. 
Zostawiłam rower, zmieniłam buty i wio. Asfalt się topił, powietrze stało, zauważyłam, że zawodnicy przede mną nie biegną, tylko w większości idą. Przyznam, że perspektywa była bardzo kusząca. Polewałam się jednak wodą z butelki, którą zabrałam ze strefy zmian i patatajałam do przodu. 
Drugi pomysł organizatorów, który naprawdę uratował mi życie- woda była wszędzie. Była rozstawiona, dowożona samochodem, rozlewana z węży, z kurtyny wodnej, jeden strażak miał nawet wiadro, w którym moczył zawodnikom czapki. Nie wiem, ile litrów na siebie wylałam, ale dzięki temu dotarłam w całości do mety. 
Najbardziej na zawodach podobał mi się moment, kiedy siedziałam na leżaku, żarłam kiełbasę przyniesioną mi przez jakiegoś przypadkowego dobrego człowieka i patrzyłam na zmagania tych, którzy kończyli po mnie (biegnąc wyprzedziłam już naprawdę sporo osób). 
Zwinięcie się stamtąd było trochę karkołomne- trzeba było dojechać autobusem na start, zabrać stamtąd samochód i wrócić po rower. W autobusie siedzieliśmy długo, ponieważ Pan Kierowca twierdził, że nie pojedzie, bo jest na za mało. A tak naprawdę chciał do końca obejrzeć karne :)
W wielkim pośpiechu i w ostatniej chwili dotarłyśmy z koleżanką na Dni Warty, gdzie odbywała się dekoracja najlepszych. Ja oczywiście od razu kupiłam sobie balonik z Minionkiem, bo był to Minionek z jednym okiem, a takiego jeszcze nie miałam.
Później było mi dość głupio, ponieważ balonik miałam przywiązany do nadgarstka i nie dało się go na szybko odczepić.  A tu okazało się, że byłam pierwsza w kategorii wiekowej i trzeba było iść odebrać puchar. No, to wzięłam Miniona pod pachę i poszliśmy. Podobno koledzy z innego klubu skomentowali: "Patrz, Miniona jej dali. Skąd wiedzieli?".




sobota, 18 czerwca 2016

Karma!



Najwięcej życiowych przemyśleń mam zawsze wtedy, kiedy na dłuższy czas jestem pozostawiona sama ze swoimi myślami, czyli najczęściej podczas długich weekendowych treningów. Dzisiaj, oprócz tradycyjnych prób niezdechnięcia, przyszła mi na myśl bardzo prosta analogia. Wzięła się ona stąd, że nienawidzę podjazdów. Umieram. Oczy wychodzą mi na wierzch, paszcza się otwiera, wpadają do niej zdziwione muchy, nogi odpadają, zgon po prostu. Długo walczyłam sama ze sobą, żeby przestać się bronić i za dużo myśleć o kolejnym podjeździe, bo to tylko potęgowało problemy. Obecnie z dumą mogę powiedzieć, że przynajmniej mentalnie jestem lepiej przygotowana na nierówności. A pomogła mi bardzo prosta myśl- nieważne, jak bardzo jest pod górkę i jak długo jest pod górkę, nie ma takiej górki, która nigdy się nie kończy. Kiedyś człowiek musi wjechać na szczyt, a później... BĘDZIE Z GÓRKI!!! To zupełnie jak w życiu przecież. Czasami zdarzają się niekończące pasma problemów, ale jeżeli się robi swoje, to w końcu doczeka się "zjazdu" i odpoczynku. Zdarzyło mi się w życiu kilka sytuacji, które sprawiły, że zaczęłam myśleć, że wszystko dzieje się po coś, czasami trzeba tylko więcej cierpliwości, żeby się doczekać informacji, po co.
Jedna z takich sytuacji zapadła mi w pamięć szczególnie. Siedziałam w domu po weselu przyjaciółki, walczyłam ze strasznym kacem (ech, bywało...) i zastanawiałam się nad bardzo poważnym problemem rozpadającego się samochodu, który coraz częściej nie chciał odpalać i trzeba było go pchać albo holować. Myślałam (chociaż, jak wiadomo, w takich momentach myśli się bardzo wolno) o tym, że staram się być dobra dla innych i los mógłby za to rozwiązać mój problem, który uniemożliwiał mi szybkie przemieszanie się z uczelni do pracy i z pracy na uczelnię, co było w tamtym czasie kluczowe, żebym mogła nie opuszczać zajęć i jeszcze zarobić na jakieś jedzenie. Oczywiście nie zanosiło się na żaden ekstra przypływ gotówki, który umożliwiałby zakup nowego samochodu lub chociażby prowizoryczną naprawę starego. 
W końcu stwierdziłam, że może poczuje się lepiej, jak się trochę przejdę i wyruszyłam do pobliskiego marketu, celem zakupu zmywacza do paznokci. Do dzisiaj nie wiem, co mną kierowało, ale po wejściu do sklepu skręciłam do kolektury Lotto, gdzie wydałam ostatnie (naprawdę ostatnie) 10 złotych na kupon w nowej grze, w której wyniki można było sprawdzić już po pięciu minutach. Zmywacza oczywiście nie kupiłam, bo już nie miałam za co. Wróciłam do domu i o całej sprawie zapomniałam. 
Wieczorem, kiedy mój mózg zaczął funkcjonować trochę lepiej, przypomniałam sobie o kuponie. Otworzyłam stronę z wynikami, znalazłam właściwe losowanie, sprawdziłam i okazało się, że dziewięć z dziesięciu liczb pokrywa się moimi. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że fajnie, bo pewnie ze trzy lub cztery stówki zasilą mój budżet i kupię sobie nowe spodnie. A później weszłam na podstronę z wysokościami wygranych i odkryłam, że mogę sobie kupić samochód! Nie nowy oczywiście, ale taki, który, jak się okazało,  woził mnie dzielnie przez następne kilka lat. Myślę, że już nigdy nie poczuję przy zakupie samochodu takich emocji, jak wtedy. Kiedy pojechałam po niego z tablicami (ponieważ był sprowadzony i musiałam czekać na rejestrację), płakałam. Płakałam też jadąc do domu (swoją drogą płakałam też, kiedy dwa dni później zarysowałam drzwi o bramę...). 
Od tamtej pory wierzę, że wystarczy się nie poddawać, uśmiechać i cierpliwie czekać. Podjazd się kiedyś skończy i nogi też kiedyś przestaną boleć. Naprzód!



sobota, 11 czerwca 2016

Jak Minionek skakał przez płot (i nie tylko przez płot).

Dzisiaj ukończyłam pierwszy w życiu bieg z przeszkodami. Powód do dumy niewątpliwie jest, ale dumna jestem jeszcze bardziej niż zwykle, ponieważ po pierwsze primo- w środę potrącił mnie samochód, a po drugie primo dzisiaj rano byłam już ze znajomymi z klubu na treningu pływackim na zalewie w Przykonie. Zatem na starcie ustawiałam się podrapana, posiniaczona, z naciągniętą szyją oraz już dzisiaj nieźle wymęczona i wychłodzona. 
Na zawody zabrałam się z ekipą biegających sąsiadów, na miejscu spotkałam też kolegę, z którym kilka lat temu kontakt się urwał, ale znajomość udało się odnowić właśnie dzięki wspólnej pasji sportowej. Wszyscy byliśmy debiutantami i żadne z nas nie wiedziało,w co się pakujemy. Było bardzo sympatycznie- przyjechaliśmy sporo wcześniej, obeszliśmy trochę teren, a później kibicowaliśmy biegającym dzieciom. O szesnastej huknął starter i wyruszyliśmy, w sumie w bardzo różnym tempie. Ja przyjęłam założenia, że nie ma co się szarpać na początku, bo jeszcze się zdążę zmęczyć. W końcu do dwanaście kilometrów. I przeszkody. Miałam rację.
W dużym skrócie Minionek dzisiaj: przedzierał się przez wszelkiej maści krzaczory, haszcze, bagna, błota, cuchnącą wodę z rzęsą (wykąpałam się i przebrałam, ale i tak mam wrażenie, że nadal śmierdzę). Oprócz tego: czołgałam się pod drutem kolczastym, gramoliłam się po dachu auta osobowego, biegałam z oponą, skakałam przez bele siana, czołgałam się pod mostem i pod ciężarówką, biegałam i skakałam przez przeszkody dla koni oraz dwukrotnie właziłam do kontenera z zimną wodą. Z uwagi na liczne zadrapania i siniaki, prawdopodobnie wyglądałam jak stara wyjadaczka, która takie rzeczy robi codziennie i nie przejmuje się odniesionymi ranami. Na bieg założyłam białą koszulkę, która była w pakiecie startowym, jasnoszare spodnie, których nie było mi szkoda oraz białe skarpetki i stare, poniszczone buty. Po biegu wszystkie rzeczy miały kolor ciemno błotnisty i cuchnęły zdechłym szczurem. Dobrym pomysłem było zabranie wielkich worków na śmieci, żeby wszystko do nich wpakować i dopiero później się martwić, czy te rzeczy jeszcze prać, czy po prostu wyrzucić.
Moim marzeniem od dłuższego czasu jest udział w Runmageddonie. Jak się ogląda ich filmy promocyjne na Youtube'ie, to ma się wrażenie, że startują tam nadludzie, którzy bez trudu wdrapują się, wczołgują, wskakują, turlają, czy co tam jeszcze organizator wymyśli, a pomiędzy przeszkodami jeszcze biegną jak dzicy. Człowiek to ogląda i myśli- ja też tak chcę! Skoro oni mogą, to ja też! Niestety na trasie na pewno nie wyglądałam, ani nie czułam się jak nadczłowiek, ani nawet jak człowiek w ogóle. Biegłam (głównie dzięki dopingowi i pomocy kolegi, któremu jestem winna dużą flaszkę) i myślałam sobie to, co zwykle myślę na zawodach: "K... mać, ja pier..., na ch... mi to było!". Ale w jednej sprawie mówią prawdę w tych filmikach- kiedy się stanie za metą i popatrzy za siebie, na te wszystkie przeszkody, które się pokonało, nagle przestaje być ważne zmęczenie, brud, skurcze, pragnienie. Właśnie wtedy się czuję jak nadczłowiek. Bo dokonałam czegoś, co wydawało mi się niemożliwe, a jeszcze jakiś czas temu na pewno było niemożliwe. Polecam.


niedziela, 5 czerwca 2016

Minion luksusowy

Jestem nieustająco pełna podziwu dla kobiet, które o siebie dbają przez duże D. I nie mówię bynajmniej o jakiejś elementarnej higienie i ogarnięciu, ale o rzeczach, które ja robię, jak mam się wystawić na poważny widok publiczny. Znam autentycznie kobiety, które co tydzień chodzą do kosmetyczki, codziennie rano robią pełny makijaż, co dwa, trzy dni mają nowe, fantazyjne paznokcie, a oprócz tego buty im zawsze pasują do torebki, paska od spodni, kolczyków, koloru szminki itd. itp. Nie to, żeby mi się takie kobiety nie podobały- bardzo mi się podobają. Od razu wydają się bardziej pewne siebie i obyte w świecie, czego niestety o sobie nie mogę powiedzieć, kiedy kolejny dzień zasuwam po mieście w trampkach i kucyku. I później przeżywam takie sytuacje, jak w zeszłym tygodniu, kiedy to jakiś starszy pan wołał za mną: " Dokąd się młodzież tak spieszy?!", a później się ciężko zdziwił, jak się odwróciłam. 
Myślę, że mój problem polega na tym, że w sukience i szpilkach się czuję jak przebrana. Zaraz mi się przypomina sytuacja z jednej z moich ulubionych babskich książek, kiedy to główna bohaterka strzeliła sobie profesjonalny makijaż na rozprawę rozwodową i z tym właśnie makijażem podróżowała komunikacją miejską, bardzo dumna z tego, że wszyscy na nią patrzą. Oczywiście, po rozprawie zorientowała się, że zapomniawszy o byciu elegancką kobietą, grzebała sobie w oku i wszystko rozmazała.
Ja też, jak już się przypadkiem umaluję, muszę się mocno skupiać na fakcie, że mam być elegancką kobietą i nie gmerać przy twarzy. Bo później mam podkład tylko z jednej strony, bo z drugiej przypadkiem starłam. Albo mam szminkę na zębach. Albo mi się tusz rozmaże we freski. 
Nie wspomnę nawet o tym, że często różne moje elementy nie nadają się do pokazania, bo na przykład akurat spadłam z roweru albo biegając w lesie potknęłam się o korzeń i zaryłam łokciami w glebie (później się nie chciały domyć). 
Spotykają mnie również różne losowe wypadki, które, jak mniemam, eleganckich kobiet nie spotykają. W zeszłym tygodniu szykowałam się na pogrzeb, co polegało na założeniu jedynej posiadanej czarnej sukienki (bo życie powinno być kolorowe), dziesięcioletnich, ale za to wygodnych czarnych szpilek i, o zgrozo, umalowaniu paszczy. 
Kiedy wkładałam sukienkę, okazało się, że zamek się zaciął i przez dłuższą chwilę podskakiwałam szarpiąc się z nim i próbując go przekonać, żeby jednak się zasunął, cobym nie musiała świecić na pogrzebie zadkiem. Niestety, razem z zamkiem pociągnęłam też kilka szwów poniżej. Spojrzałam na zegarek i już wiedziałam,że nie mam szans na naprawę. Ani na zakrycie problemu żakietem, ponieważ było gorąco jak w piekle. Stanęłam tyłem do lustra i błyskawicznie utwierdziłam się w przekonaniu, że na szczęśliwie nieco za luźnej sukience, problemu nie widać, kiedy stoję.
Na pogrzeb przyjechałam lekko spóźniona, a mój tata zawołał mnie natychmiast do pierwszej ławki. Kiedy siadałam, moja słynąca z unikalnych umiejętności dyplomatycznych ciotka wrzasnęła: "Kiecka ci na dupie pękła!".
 Jak zostać elegancką kobietą? Czy ja się mogę zapisać na jakiś kurs?...