sobota, 9 kwietnia 2016

Prawie jak MacGyver

Jestem świetna. Serio. Dużo czytam. Mam swoje zdanie na każdy temat. Interesuję się mnóstwem rzeczy. Mam świetną pamięć do liczb i podobno potrafię znajdować rzeczy, których nie potrafią znaleźć inni (właściwie głównie dlatego mam co jeść). Jest tylko jeden drobiazg. Ujmując to jak najbardziej poprawnie politycznie, mam problem z organizacją przestrzeni wokół siebie. W szafie mam sterty wielosezonowe, na których notorycznie wysypia się biała kocica, na biurku w firmie pod stertami starych papierów da się prawdopodobnie odnaleźć szczątki prehistorycznych gadów, a w torebce niektóre przedmioty zaginęły bez wieści trzy lata temu. Im więcej mam na głowie, tym bardziej widać to po mnie i wokół mnie. Nieraz zdarzyło mi się zgubić rzecz, którą właśnie gdzieś niosłam, ale po drodze zapomniałam dokąd. A próbując sobie przypomnieć dokąd szłam, odkładam gdzieś niesioną rzecz, która znikała niczym w Trójkącie Bermudzkim. 
Ostatnie tygodnie przyniosły niesamowite tempo życia, pracy, treningów. Ja się zdystansowałam do świata, biegając po mieście w trampkach i bez makijażu. Apogeum zapuszczenia się przyszło pod koniec ubiegłego tygodnia, kiedy to na jednym z treningów biegowych coś mi chrupnęło w plecach i kręgosłup prawie zsypał mi się do majtek. Od Trenera dostałam nakaz odpoczynku i tak sobie przez 3 dni dogorywałam. 
Wtedy właśnie koleżanka musiała pilnie wyjechać i poprosiła mnie o zastąpienie jej na zajęciach w klubie (fitness, nie go-go, żeby nie było). Zadzwoniła o 16.00, żebym przyjechała na 17.00. Generalnie mieszkam blisko, ale akurat byłam na spotkaniu na przeciwległym końcu Całkiem Dużego Miasta. Niezrażona uznałam jednak, że trzeba kobiecie pomóc i wyruszyłam w podróż przez korki do domu w Trochę Mniejszym Mieście po stosowny strój. Już o 16.45 miotałam się po domu szukając spodni i wrzucając na siebie jedyną czystą i wyprasowaną koszulkę sportową, która, niestety, była na ramiączkach. O 17.52 wybiegałam z domu i kiedy sięgałam na wieszak po kurtkę, oczom moim ukazała się moja własna pacha wyglądająca jak Puszcza Białowieska. Kiedy już wydałam z siebie pełen oburzenia i niedowierzania okrzyk, była 17.54. Wiedziałam, że nie ma czasu do stracenia. W jedną rękę chwyciłam torbę, w drugą maszynkę i ruszyłam do samochodu. 
Do końca życia nie zapomnę miny kobiety, która na światłach skręcała w lewo (ja czekałam do skrętu w prawo) i ustawiła się obok mnie na sąsiednim pasie. A ja Bogu dziękowałam, że na jedynych światłach dzielących mnie od klubu było akurat czerwone i zdążyłam przeprowadzić prowizoryczną wycinkę odkrytych chwilę wcześniej chaszczy. 
W klubie byłam o 17.58. 
P.S. W poprzednim tygodniu też pojechałam na zastępstwo. Okazało się, że to nie ten dzień...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz