niedziela, 18 lutego 2018

Minion lekko niepełnosprawny.

Chyba wreszcie skończyły się moje wycieczki "on Annasza do Kajfasza",a  konkretnie to długa i nieco kosztowna pielgrzymka od lekarza do lekarza, z których każdy odsyłał mnie do kolejnego, uprzednio jednak znajdując u mnie jakieś schorzenie ze swojej działki. I tak pani Kardiolog znalazła u mnie jakieś nieprawidłowe komórki w sercu, które trzeba natychmiast zabić. Przypadkiem jestem fanką doktora House'a i widziałam w jednym odcinku jak to się robi. Od razu się zrobiłam zdrowsza. A na wszelki wypadek zaczęłam szukać innego lekarza. Polecony pan Kariolog stwierdził, że to bzdura, wcale nie mam żadnych nadmiarowych komórek, a po prostu źle trenuję, zajeżdżam się na poziomach beztlenowych, zamiast jak normalny człowiek patatajać lekko i radośnie. Dla potwierdzenia swojej teorii umówił mnie na badanie, które się nazywa spiroergometria i miało określić, przy jakim poziomie tętna faktycznie się zakwaszam i, jak on to określił "robię swoim komórkom Dżihad". Już po badaniu ze zdziwieniem napisał w wyniku, że mam osobniczo wysokie tętno i , o dziwo, nie niszczę przy tym swojego organizmu, bo pozostałe parametry mam w normie. Jeszcze tylko mi tu szybko machnie spirometrię. I tu się zrobiło niemiło, bo mi wyszło tylko 75% pojemności wydechowej dla wieku, wzrostu i wagi. No, to pan kardiolog odesłał mnie do pulmonologa. Pan Pulmonolog się zadumał i stwierdził, że pewnie mam astmę, ale muszę wykonać jakąś próbę rozkurczową, a on mi tego nie zrobi, bo nie ma sprzętu. Wzięłam zatem nabazgroloną przez niego karteczkę i podreptałam do swojej przychodni, gdzie pani Ula, pielęgniarka, położna oraz najwyższa władza w jednym, stwierdziła, że trzeba z tym iść do alergologa, bo tylko on może takie badanie zlecić. No, i jestem sobie tydzień później w kolejce, obok siedzi jakiś kibol i opowiada koledze przez telefon, jak to prawie go zabili za ustawce, w między czasie pani Ula dała radę w ciągu trzech minut pokłuć mi całe przedramię alergenami, jednocześnie wpychając mi do paszczy tę rurę od spirometru i każąc dmuchać. 
Z wynikami wlazłam do gabinetu, pan doktor stwierdził, że faktycznie nie wygląda to dobrze, skoro z marszu mam 113% pojemności płuc (a jak!), a po wysiłku tylko 75%. A  że nie mam żadnej alergii, to czynnikiem wyzwalającym astmę jest sam wysiłek fizyczny. Dlatego mam nową zabawkę: 
I teraz dopiero będę jak Marit Bjoergen! Drżyjcie narody, leci Minion na dopingu, ale nic mu nie zrobicie, bo ma na to kwit! A poważnie, to mam nadzieję znowu działać i trenować jak człowiek. Trzymajcie kciuki. 

niedziela, 11 lutego 2018

Jak Minion nie został królową balu.

Jestem na diecie. Serio. W ogóle nie można się tego domyślić po błędnym spojrzeniu i ciągłym wąchaniu wkoło jak pies tropiący. Zawzięłam się. W internecie tyle pięknych metamorfoz, a a nie mogę zrzucić trzech kilo na maraton?! No, nie mogę.
Dlatego zrobiłam coś, jak to skomentowała moja koleżanka "dla grubych i leniwych", czyli zamówiłam sobie catering dietetyczny. Są takie różne strony, gdzie można kupić rozmaite usługi ze zniżką, no to ja machnęłam sobie zdrowe żarcie. Podałam wszystkie parametry swoje oraz potencjalnego, wspaniałego, estetycznego, smacznego, pachnącego jadła, które ze mnie zrobi szczupłą jak trzcinka nimfę, która to nie będzie na tym maratonie tupać i zipać, ale płynąć ledwie muskając asfalt. Wybrałam termin dostawy. Zapłaciłam. Wyjechałam na narty (a żarcie miało być po powrocie).
Kolejnej nocy obudził mnie telefon. Tak konkretnie to zadzwonił o czwartej rano i zapewne bym go nie odebrała, gdyby nie to, że poziom mojego wkurzenia w ciągu dziesięciu sekund urósł tak bardzo, iż poczułam ogromną potrzebę powiedzenia dzwoniącemu, jak niesamowicie jestem szczęśliwa, że dzwoni pierwszego dnia mojego urlopu. 
Odebrałam. Zajęłam się przez chwilę robieniem wdechu, a w międzyczasie usłyszałam cichy, przerażony męski głos informujący mnie, że on wie, iż jest czwarta rano, ale on mi własnie wiezie to żarcie i nie może znaleźć adresu. Z rozpaczą i możliwie najciszej, bo z przeciwnej połowy łóżka łypał na mnie wkurzony małżonek, poinformowałam pana, że to nie ten tydzień oraz nie może znaleźć, po pojechał do Dużego Miasta, a ja mieszkam w Nieco Mniejszym. Od razu wiedziałam, że się polubimy. 
Na nartach było jak zwykle, to znaczy, dawno takiego strachu się nie najadłam. Najbardziej mi się podobało, jak wjechałam na górę taką wielką koleją krzesełkową, bo tam miały być wyciągi orczykowe. A na górze mi powiedzieli, że jednak ich nie ma i że muszę zjechać na dół na nartach. Jeżeli ktoś z Was był ostatnio w Małym Cichym i widział kobietę, która stoi na szczycie w nartach i płacze, to na pewno byłam ja.
Po powrocie zaczęli przywozić żarcie, to znaczy, zostawiali je pod bramą, a ja , przypuszczalnie ku radości sąsiadów, wybiegałam po nie w szlafroku w różowe groszki. 
Było smaczne. Dobrze zapakowane. Można było na przykład podgrzewać całą zamkniętą paczkę w mikrofalówce. Problem był tylko jeden. Jedzenia było za mało. Nie wiem, czy znacie to uczucie, kiedy stale próbujecie coś robić, ale myślami cały czas wracacie do tego, że dopiero jedliście, a jeszcze dwie godziny dzielą Was od następnego posiłku, którym i tak się nie najecie. Koszmar. Dobrze, że nie zagryzłam i nie zjadłam kota. 
Pocieszałam się tylko jednym- jak już wytrwam, to na wadze zobaczę stosownie mniejszą wartość, która to wartość uczyni mnie szczęśliwszym człowiekiem i to mi zwróci z nawiązką za moje wszystkie cierpienia. 
Nawet w tłusty czwartek pączka nie zjadłam, chociaż stały i się na mnie gapiły, a mnie serce krwawiło. Nie spróbowałam czekolady, którą Młody mnie zawistnie i podstępnie ciągle częstował (bo jak się nie odchudzam, to wcale mnie nie częstuje, tylko skrycie opierdziela ją w czeluściach swojego pokoju). 
I teraz UWAGA! Tramtararamtatam! Chudłam 30 deko. Trzydzieści. To w tym tempie musiałabym się tak umartwiać tylko dziesięć tygodni, wydając na to średnie PKB jakiegoś małego państwa w Afryce. 
A później przyszedł bal. No, bo wiecie, karnawał, te spawy. I wszyscy byliśmy bardzo podjarani. Bo to jest fajna opcja, jak dorośli, poważni ludzie mogą się legalnie przebierać i pić alkohol. 
I to nerwowe oczekiwanie- czy dzisiaj okażę się najpiękniejsza, czy może znowu mnie wyciula ta ździra, Aldona spod trójki? 
Nie zgadłam. Wyciulał mnie mój Mąż. Bo się przebrał za Królewnę Śnieżkę i wyglądał w kiecce zgrabniej ode mnie. Kurtyna.


niedziela, 21 stycznia 2018

Minon u lekarza.

Właśnie dzisiaj mi stuknęły 3000 wybieganych kilometrów, co nie jest może jakąś bardzo dużą liczbą, ale pamiętać należy, że biegam tylko dwa razy w tygodniu, ponieważ już dawno sobie postanowiłam, że ciekawej będzie być kiepską w trzech dyscyplinach, niż w jednej ;) Zatem jaram się bardzo, bo jestem wielką fanką równych,okrągłych liczb i zdecydowanie jestem jedną z tych osób, które biegają w kółko po osiedlu, bo trening nie może się zakończyć na 14 780 m.
Niestety, tak się złożyło, że postanowiłam się zbadać, zainspirowana powtarzającymi się się co jakiś czas zdarzeniami polegającymi na tym, że ludzie sobie umierają na zawodach. Bo wiecie, zabawa to zabawa. Zabawa moim zdaniem się kończy, kiedy wychodzimy ponad bieganie trzy razy w tygodniu po dziesięć kilometrów dla zdrowia i figury, co zresztą było na początku moim założeniem. A jak człowiek już w styczniu jest zapisany na dwa półmaratony, maraton, maraton pływacki i cztery triathlony, że o różnych krótszych, ale za to szybszych dystansach nie wspomnę, to zabawa dawno się skończyła. Dlatego uznałam, że głupio byłoby osierocić syna oraz świeżo poślubionego męża, bo mi się nie chciało iść do lekarza.
No, to poszłam. Oddałam parę hektolitrów krwi, z których powstały ze cztery prace doktorskie, zrobiłam EKG oraz echo serca. Wynikało z tych badań, że jestem zdrowa jak koń, a bardzo miła pani doktor nie była w stanie zrozumieć, o co mi chodzi i dlaczego ja się martwię swoim bardzo wysokim tętnem podczas biegania. I dlaczego wcześniej się nie martwiłam, a teraz się martwię.
Otóż wcześniej się nie martwiłam, bo wcześniej tego tętna nie mierzyłam. To znaczy zmierzyłam ze dwa razy na samym początku, miałam ponad 200, pulsometr ciągle krzyczał, że będę miała udar, więc sobie dałam spokój. Ale wtedy uznałam to za uzasadnione. Po wielu latach zakończyłam swój przydługi, ale bardzo udany bliski związek z kanapą i moje serducho miało prawo do niczego się nie nadawać. Chyba. A później nie mierzyłam i się nie martwiłam. Biegałam na samopoczucie, a czułam się całkiem dobrze. Aż na gwiazdkę dostałam super hiper wypasiony nowy zegarek, który oprócz mnóstwa innych rzeczy mierzy również tętno z nadgarstka. I się okazało, że jak sobie patatajam w tempie żadnym, to mam 180, a jak robię interwały, to mam ponad 200, z tym, że zegarek wtedy głupieje (chyba producent nie przewidział takich wyczynów) i dwa uderzenia odczytuje jako jedno, zatem lecę w trupa i mam 110 :D
Pani doktor znalazła również idealne rozwiązanie mojego problemu- jak się boję biegać z takim tętnem, to zawsze mogę przestać.
W tej sytuacji zrobiłam to, co zrobiłby każdy szanujący się Polak- zmieniłam lekarza. Dostałam namiar na kardiologa opiekującego się zawodowymi sportowcami. Zatachałam do niego wszystkie moje wyniki. Zrzuciłam na biurku. Usiadłam. Zrobiłam dwa głębokie wdechy, żeby się opanować, a następnie wydusiłam, że chcę dalej trenować.
Pan doktor olał w ogóle wyniki i patrząc gdzieś nad moją głową stwierdził:
-Umrzesz. Uszkodzisz serce i tak się skończy. Nie jesteś typowa i nie możesz trenować typowo. Bo zrobisz sobie krzywdę.
Teraz czekam na kolejne skomplikowane badania. Podobno da się naprostować to moje nieszczęsne serce i będę miała szansę być jeszcze niezłym sportowcem amatorem. Kiedyś, później. Nie wiadomo, kiedy.
Wiadomo, co chcę powiedzieć- ludzie, badajcie się. Ja się wyrobiłam, nic sobie nie zdążyłam zrobić. Ale chyba lepiej wydać pieniądze na porządne badania, skoro już i tak wydajemy tyle na odzież, buty, akcesoria no i starty, niż później zostawić to wszystko nieużywane, bo, w najlepszym razie, nie będziemy już mogli trenować.




wtorek, 26 grudnia 2017

Minion-Narciarz

Nie wiem, jak Wy, ale ze mnie jest straszny cykor. Boję się głównie prędkości i możliwości utraty kontroli nad sytuacją. Nie tęsknię także za większą ilością adrenaliny-wychodzę z założenia, że codzienne życie dostarcza mi jej aż w nadmiarze. Dlatego też, delikatnie mówiąc, nie ucieszyłam się, kiedy mój Mąż wraz z naszym kolegą namówili mnie do wejścia na taką gigantyczną zjeżdżalnię, mówiąc, że tam wcale nie jest stromo. Tam faktycznie nie było stromo, tam zapomnieli dorobić tę rurę i spadało się prosto z progu do położonego ze trzy piętra niżej basenu. 
Z jakiegoś jednak nie do końca oczywistego powodu postanowiłam się nauczyć jeździć na nartach. No, bo wiecie- wszyscy jeżdżą, a ja mam nie jeździć?!
Na początku szło nieźle. Wynajęliśmy sobie instruktora, bardzo miłego, pulchnego górala, który nas uczył zjeżdżać pługiem i trochę skręcać, a później gonił ze mną ciągle spierdzielający orczyk. To było cztery lata temu, w górach byliśmy trzy dni, więc nauczyłam się zjeżdżać z takiej prawie płaskiej górki i zadowolona pojechałam do domu.
Trzy lata temu uznaliśmy z Mężem, że pora wjechać dłuższym orczykiem wyżej, przy czym kąt nachylenia tamtej części stoku różnił się znacząco. Ale kij tam, wjechaliśmy. Stanęłam na skraju stoku i zaczęłam się trząść i płakać. Przecież to było samobójstwo. 
Następnie odpięłam narty i zeszłam na dół. 
Po godzinie płakania wjechałam na górę po raz drugi. Trochę się tam potrzęsłam i zaczęłam zjeżdżać. Szło mi dobrze, dopóki jechałam bokiem prawie prostopadle do stoku. Przy pierwszym  zakręcie przyspieszyłam, przewróciłam się i resztę drogi pokonałam jadąc na zadku i gubiąc po drodze jedną nartę. 
Po kolejnej godzinie znów wjechałam na górę z instruktorką, która była o połowę chudsza ode mnie, co nie pomagało mi wcale, bo to jednak powinien być ktoś, kto  będzie w stanie zatrzymać moje rozpędzone członki i uratować mnie przed niechybną śmiercią. 
Wjechałyśmy na górę iiii....? Nie zgadniecie. Zaczęłam płakać. Ale Pani Instruktor nie takie rzeczy widziała. Problem polegał na tym, że jechałam kawałek w bok, a przed kolejnym zakrętem znowu zaczynałam płakać. Pani poddała się po dwóch zjazdach polegających na tym , że popychała mnie w dół, a później łapała mnie kawałek dalej, bo panika odbierała mi wszelkie odruchy związane z hamowaniem, skręcaniem, czy w ogóle czymkolwiek. 
Przez ostatnie dwa lata nie jeździliśmy zimą w góry z powodu kryzysu ekonomiczno-seksualnego. I teraz-uwaga- dla niewtajemniczonych: kryzys ekonomiczno-seksualny jest wtedy, jak zaglądasz do portfela, a tam ch...
A teraz właśnie piszę do Was z Białego Dunajca, gdzie wczoraj pół dnia walczyłam z oślą łączką, gdyż moje umiejętności narciarskie wyparowały jak kamfora. A dzisiaj dałam się namówić na wyjazd na trochę większą górkę. Tylko trochę większą, bo pięcioletnie dzieci jednak zjeżdżały z niej na krechę. Na ten moment górka prowadzi jeden zero, po tym, jak wjechałam, rozpłakałam się i zeszłam. Nie wiem, jak to ludzie robią. Ani po co to robią. I jeszcze każdy mówi- za pierwszym razem to się musisz przełamać, ale później to już pójdzie. No, akurat u mnie to potem nie ma drugiego razu. Na tej zjeżdżalni też byłam raz i mi wystarczy na całe życie. Może Wy coś podpowiecie? Warto się tak męczyć, czy lepiej od razu iść na grzańca?

niedziela, 26 listopada 2017

Minionek na promie do Szwecji (a co!)

Moja ulubiona blogerka, Janina Daily, wyprodukowała kiedyś bardzo trafny wpis o Człowieku-Polaku w samolocie, jak to potrafi sprytnie obejść ograniczenia bagażowe kitrając kiełbasę w nogawce, ale ja chciałabym Wam napisać, że Człowiek-Polak na promie to jest zupełnie inna kategoria. Głównie dlatego, że nie ma żadnych ograniczeń bagażowych. Pewnie dałoby się wtargać fortepian, pod warunkiem,że by się go później jakoś upchnęło do tej śmiesznej małej kajutki.
Niemniej problem z Człowiekiem-Polakiem na promie nie polega na tym, że może wnieść duży bagaż, tylko na tym, że tego bagażu nikt nie sprawdza, więc można w nim skitrać alkohol.
Już w terminalu zauważyliśmy, że znakomita większość osób czekających na prom posila się wódką z mniejszych lub większych flaszek i może nie byłabym tym faktem tak zdziwiona, gdybyśmy wszyscy razem nie płynęli na bieg przełajowy...
Po wejściu na prom zrobiło się jeszcze weselej-udaliśmy się do baru na piwo, a współbrać była już w takim stanie, że przewracała się podczas rozmaitych tańców przełajowych z figurami. Kiedy my około godziny dwudziestej trzeciej udaliśmy się na zasłużony spoczynek, zabawa na parkiecie dopiero się właściwie rozkręcała. Szczęśliwie nocowaliśmy na innym pokładzie, więc nie było nam dane słyszeć reszty imprezy. Wiem, wiem, nie umiemy się bawić ;-)
Następnego dnia o dziewiątej zapakowano nas w autokary i wywieziono do ichniejszego parku krajobrazowego, gdzie mieliśmy biegać odpowiednio na dystansach pięciu, dziesięciu i piętnastu kilometrów. Niektórzy towarzysze podróży wyglądali na wciąż pijanych, ale zdeterminowanych.
My również zdeterminowani, chociaż nieprzyzwoicie trzeźwi, stanęliśmy na starcie, a później okazało się, że taki szwedzki bieg tym się głównie różni od biegu w województwie łódzkim, że całą drogę jest pod górę. A oprócz tego są kamienie, korzenie, doły, gnijące liście oraz bagna (tak!). Na siódmym kilometrze poważnie rozważałam oddanie śniadania, a na ósmym wyrażałam głośno swój stan, obrażając organizatorów, ludzi, którzy zakładali ten park oraz ludzi, którzy wytyczali trasy biegowe.
Biegłyśmy całą drogę we dwie, z koleżanką Sylwią, która, jak  już kiedyś pisałam, nie znosiła kotów i brzydziła się bieganiem, a teraz trenuje ze mną trzy razy w tygodniu, jeździ na zawody i ma dwa koty.
Raz po raz mijałyśmy grupki ludzi o zielonych twarzach, przypuszczalnie próbujące ustalić, jak to się stało, że są w środku lasu. Na ich niekorzyść działał też fakt, że nie było tak pięknie jak u nas, że człowiekowi co chwilę wodę wciskają, tylko obowiązywała zasada: "Jak dobiegniesz do mety, to dostaniesz".
Największy smutek odczułyśmy, kiedy pan siedzący nam na plecach przez dobre siedem kilometrów wyrwał nagle do przodu, wyprzedził nas i tyle go widziałyśmy, a jako największy sukces  odnotowałyśmy wyprzedzenie jednej pani, którą bardzo długo widziałyśmy daaaaleko przed sobą. Na zdjęciach z mety widać, jak przed nią spierdzielamy co sił w nogach, bo jeszcze walczyła.
Miejsca zajęliśmy bardzo zacne, chociaż nikomu z nas nie udało się wskoczyć na pudło, a ja stwierdzam, że odkryłam niezawodny sposób na pokonanie konkurencji- należy im dawać alkohol :)




sobota, 4 listopada 2017

Jak Minion odchudzał się.

Przytyłam. Serio. Po tym, jak w sierpniu okazało się, że cały rok ciężkiej pracy w ogóle się nie przełożył na żadne efekty w postaci życiówek na zawodach, odpuściłam sobie regularne treningi. Zyskałam za to nowe uzależnienia, na przykład od wspaniałej, ale nieziemsko kalorycznej szynki szwarcwaldzkiej. 
Na szczęście na przełomie września i października mój mózg łaskawie dał mi znać, że już z ciałem odpoczęli i jakbym chciała, to ewentualnie mogą coś potrenować. Wtedy właśnie popełniłam ten okropny błąd, który polegał na tym, że się zważyłam.

Cztery kilo. Tyle przybyło w okresie cudownego lenistwa, co niestety widać w postaci wałka na brzuchu. Natychmiast wpadłam w panikę, bo jest to przede wszystkim cztery kilo więcej to targania ze sobą podczas zawodów. No, to, proszę Państwa, ja bym jednak chciała te cztery kilo gdzieś zostawić. W tym celu rozpoczęłam przeszukiwanie internetów, bo niby wiem, że trzeba sobie policzyć zapotrzebowanie kaloryczne, następnie je troszkę uciąć i tylko uczciwie pilnować, żeby nie przekraczać, ale przeraża mnie ważenie wszystkiego, czytanie tych etykiet, a jak chcę zeżreć talerz zupy u Cioci, to nagle jest problem, bo przecież nie wiem, co ona tam włożyła i czy ta zupa ma bardziej dwieście kalorii czy pięćset. 
Postanowiłam zatem oszukać system i znalazłam pana, który był bardzo zachwalany przez trenujące kobiety- że przesyła gotowe jadłospisy, proste, nie zabierające czasu, bardzo skuteczne i w ogóle cud miód. Napisałam do owego pana opisując siebie, specyfikę dyscypliny oraz oczekiwane efekty, a pan zainkasował pieniążki, a następnie zniknął na około dwa tygodnie, podczas których ja, co prawda, już trenowałam, ale na wszelki wypadek żarłam wszystko, co znalazłam. Na zapas. A później dostałam jadłospis. 
I teraz się zastanawiam, jak Wam to opisać, żebyście jak najbardziej mogli się poczuć jak ja w tamtym momencie. Pomyślcie sobie, że straszliwie lubicie jeść. I to w sumie wszystko jak leci. Warzywa, owoce, nabiał, drób, mięso, zupy wszelakie, makarony, kasze, ryż, kluchy, ziemniaki, klasyczną kuchnię polską, ale też śródziemnomorską, niewiele jest naprawdę rzeczy, których nie lubię, a należy do nich na przykład ośmiornica. Ogólnie, jakbym miała wymienić najfajniejsze top trzy rzeczy, które można robić w życiu, to na pewno w tej trójce byłoby jedzenie. 
I sobie siedziałam na mojej żółtej kanapie, otworzyłam ten jadłospis, który byłam gotowa przewijać i przewijać, bo to w końcu na miesiąc. A on, ten dany jadłospis, miał pięć linijek. Pięć. Na cały miesiąc. Codziennie to samo. Na śniadanie cztery jajka smażone, ale za to bez pieczywa albo sto pięćdziesiąt gramów kabanosów. Na obiad kurczak gotowany z ryżem albo z twarożkiem. Serio? Codziennie?
No, to sama się wzięłam na sposób. Wywaliłam szynkę szwarcwaldzką, czipsy, czekoladę, cukier do kawy, a uwierzcie mi, że to naprawdę wymaga siły charakteru, jak siedzi sobie obok Was Wasza rodzina i wcina czipsy, a Wy nic. 
Dwa tygodnie się tak umartwiałam, oczywiście treningi już pełną parą. Do tego zaczęłam chodzić na cudowne treningi personalne, których cudowność polega głównie na tym, że bardzo miły młody człowiek mi stoi nad głową i krzyczy, ze szybciej, jeszcze pięć, do końca pchaj, a później przez dwa dni nie mogę chodzić. 
Po dwóch tygodniach bardzo zadowolona z własnej siły charakteru postanowiłam się zważyć ponownie. I tu się kończy całe moje zrozumienie dla wszechświata, bo katując się, żrąc jakieś sałatki, pełnoziarniste pieczywo i nawet hummus, przytyłam kilogram. Nie wiem, nie znam się, nie ogarniam.
Pozdrawiam znad czipsów. 



sobota, 14 października 2017

Kto nie ryzykuje..

Tak. Tak właśnie dzisiaj twierdzę i w tym duchu zdecydowałam się  ponownie podpisać papiery na dozgonne szczęście. W tym samym duchu zdecydowałam się też na posiadanie mega długiego, podwójnego nazwiska, chociaż to akurat nie do końca był mój wybór- syn kategorycznie żądał, żebym nadal nazywała się tak, jak on, a mąż kategorycznie żądał, żebym teraz nazywała się tak, jak on. Można było jeszcze w akcie buntu zmienić nazwisko na jakieś bardzo polskie typu "Kiełbasa", ale o tym pomyślałam dopiero przedwczoraj, kiedy to jedno z naszych dzieci nam oświadczyło, że tak nazwie córkę.
-Nazwę córkę "Kiełbasa",a moją koleżankę namówię, żeby nazwała syna "Pies". Syn koleżanki się zakocha w mojej córce, a ja wtedy powiem: "Nie dla Psa Kiełbasa!". 
Poważnie się zastanawiam, czy oni nie kupują czegoś w szkole. 
I tak oto po podpisaniu stosownych papierów, wytańczeniu nieprawdopodobnej ilości kilometrów, wypiciu niesamowitej ilości wina,wyleczeniu kaca oraz przepracowaniu całego tygodnia, zdecydowaliśmy się wyruszyć w najkrótszą na świecie podróż poślubną. Jej niesamowita krótkość polegała na tym, że wczoraj wyjechaliśmy, a dzisiaj siedzę już na własnej, żółtej kanapie i próbuję Wam to wszystko zrelacjonować. 
Dla mnie hotel rewelacja. Nikt mi nie wkładał o czwartej rano łapy do oka. Pamiętajcie, na wypadek, gdybym kiedyś miała oceniać Wasz hotel dla jakiegoś bardzo opiniotwórczego portalu, że największym błędem jest zostawianie w pokoju kotów luzem. Poza tym wszystko jestem w stanie przetrwać. 
Dopiero jak tak na spokojnie usiadłam, to zaczęłam dostrzegać rozmaite inne zalety tego krótkiego wyjazdu. Mięliśmy pokój na samej górze, więc zupełnie nikt nam nie przeszkadzał. Nikt. Nikt nie lamentował żałośnie "Mamaaaa, a mnie się popsuło/wylało/wydaje,że w pokoju jest komar"(niepotrzebne skreślić). 
Pokój był wielkości całego naszego parteru, a że to był pałac, to mieliśmy też łazienkę z jacuzzi w wieżyczce (!). Do tego wszystkiego dostaliśmy butelkę włoskiego szampana oraz kolację i śniadanie. No,żyć nie umierać, prawda? 
I tu dziękuję losowi za to, że mamy już dzieci i od naszej prokreacji nie zależy los polskich emerytów, albowiem sromotnie by się zdziwili, że nadal nie ma na nich, kto pracować. 
Przyjechaliśmy sobie już o piętnastej, bo w internecie było napisane, że możemy, a umówmy się, zapłacone, to trzeba skorzystać. Natychmiast po wejściu obczailiśmy tę flaszkę wcale dobrego szampana, który jawnie kontrastował z kupionym na ślub "carskoje igristoje". No, to postanowiliśmy od razu spróbować. 
Degustacja przebiegła bardzo pomyślnie, pozostawiając po sobie lekki szum w głowie oraz uczucie totalnej rozlazłości. No, ale, jak już wspomniałam, atrakcji wiele, a czasu mało, to przeszliśmy do kolejnego punktu programu, którym była kolacja. 
Zasiedliśmy sami w wielkiej pałacowej sali jadalnej, przy świecach i kwiatach, a wkoło nas wyginał się Pan Kelner, który przyniósł, o zgorozo, wino. Stresowałam się jak Julia Roberts w Pretty Woman, czy dam radę właściwie ocenić, do czego służą które sztućce, a jednocześnie przeżywałam rozmaite męki, bo akurat postanowiłam być już zawsze elegancką kobietą. Siedziałam sobie zatem w tej restauracji w nowych spodniach, które jednak mogłyby być o numer większe, nowych butach, które bardzo znana marka wyprodukowała chyba w zemście na rodzaju żeńskim (marki nie wymienię przez litość) oraz nowych soczewkach kontaktowych (eleganckie kobiety przecież nie noszą okularów), w których, przysięgam, nic nie widziałam z bliska. A Pan Kelner przynosił. Przystawkę, którą się właściwie najadłam, bo była całkiem niemała, zupełnie przeciwnie do mnie. Włoską zupę, w której pływały tosty zapiekane z serem. Zupy nie dokończyłam, bo chciałam mieć choć trochę miejsca na resztę. Na drugie danie wspaniałe mięso, górę frytek, trzy rodzaje warzyw. Udało mi się spróbować mięsa i podziubać trochę marchewki. Umierałam z przejedzenia i z braku możliwości rozpięcia spodni. 
A Pan Kelner przyniósł na deser lody pływające w alkoholu. Po tym szampanie. Po tym winie. Lody. W wódzie jakiejś dobrej, pewnie też włoskiej. 
Na górę wchodziłam bardzo ostrożnie. 
Oczywiście trzeba było spróbować koniecznie, o co chodzi z tym jacuzzi.  No, bo jak to tak, wanna w wieżyczce, a człowiek nie sprawdzi...
Woda nalewała się tak, długo, że ze dwa razy prawie usnęłam. W wannie było nieprawdopodobnie duszno. Już po pięciu minutach byłam gotowa do wyjścia. Moją decyzję przyspieszył fakt, że przez niedające się zasłonić okno zobaczyłam, że  w domu naprzeciwko w oknie stoi krzesło (!).
I tak totalnie przeżarta, nie najgorzej wstawiona, przegrzana i trochę chyba przerażona tym, co niektórzy ludzie robią w wolnych chwilach, usnęłam snem sprawiedliwych, a Mąż mój padł obok, cicho pochrapując. Mam nadzieję, że będzie tam pochrapywał już zawsze.