niedziela, 26 listopada 2017

Minionek na promie do Szwecji (a co!)

Moja ulubiona blogerka, Janina Daily, wyprodukowała kiedyś bardzo trafny wpis o Człowieku-Polaku w samolocie, jak to potrafi sprytnie obejść ograniczenia bagażowe kitrając kiełbasę w nogawce, ale ja chciałabym Wam napisać, że Człowiek-Polak na promie to jest zupełnie inna kategoria. Głównie dlatego, że nie ma żadnych ograniczeń bagażowych. Pewnie dałoby się wtargać fortepian, pod warunkiem,że by się go później jakoś upchnęło do tej śmiesznej małej kajutki.
Niemniej problem z Człowiekiem-Polakiem na promie nie polega na tym, że może wnieść duży bagaż, tylko na tym, że tego bagażu nikt nie sprawdza, więc można w nim skitrać alkohol.
Już w terminalu zauważyliśmy, że znakomita większość osób czekających na prom posila się wódką z mniejszych lub większych flaszek i może nie byłabym tym faktem tak zdziwiona, gdybyśmy wszyscy razem nie płynęli na bieg przełajowy...
Po wejściu na prom zrobiło się jeszcze weselej-udaliśmy się do baru na piwo, a współbrać była już w takim stanie, że przewracała się podczas rozmaitych tańców przełajowych z figurami. Kiedy my około godziny dwudziestej trzeciej udaliśmy się na zasłużony spoczynek, zabawa na parkiecie dopiero się właściwie rozkręcała. Szczęśliwie nocowaliśmy na innym pokładzie, więc nie było nam dane słyszeć reszty imprezy. Wiem, wiem, nie umiemy się bawić ;-)
Następnego dnia o dziewiątej zapakowano nas w autokary i wywieziono do ichniejszego parku krajobrazowego, gdzie mieliśmy biegać odpowiednio na dystansach pięciu, dziesięciu i piętnastu kilometrów. Niektórzy towarzysze podróży wyglądali na wciąż pijanych, ale zdeterminowanych.
My również zdeterminowani, chociaż nieprzyzwoicie trzeźwi, stanęliśmy na starcie, a później okazało się, że taki szwedzki bieg tym się głównie różni od biegu w województwie łódzkim, że całą drogę jest pod górę. A oprócz tego są kamienie, korzenie, doły, gnijące liście oraz bagna (tak!). Na siódmym kilometrze poważnie rozważałam oddanie śniadania, a na ósmym wyrażałam głośno swój stan, obrażając organizatorów, ludzi, którzy zakładali ten park oraz ludzi, którzy wytyczali trasy biegowe.
Biegłyśmy całą drogę we dwie, z koleżanką Sylwią, która, jak  już kiedyś pisałam, nie znosiła kotów i brzydziła się bieganiem, a teraz trenuje ze mną trzy razy w tygodniu, jeździ na zawody i ma dwa koty.
Raz po raz mijałyśmy grupki ludzi o zielonych twarzach, przypuszczalnie próbujące ustalić, jak to się stało, że są w środku lasu. Na ich niekorzyść działał też fakt, że nie było tak pięknie jak u nas, że człowiekowi co chwilę wodę wciskają, tylko obowiązywała zasada: "Jak dobiegniesz do mety, to dostaniesz".
Największy smutek odczułyśmy, kiedy pan siedzący nam na plecach przez dobre siedem kilometrów wyrwał nagle do przodu, wyprzedził nas i tyle go widziałyśmy, a jako największy sukces  odnotowałyśmy wyprzedzenie jednej pani, którą bardzo długo widziałyśmy daaaaleko przed sobą. Na zdjęciach z mety widać, jak przed nią spierdzielamy co sił w nogach, bo jeszcze walczyła.
Miejsca zajęliśmy bardzo zacne, chociaż nikomu z nas nie udało się wskoczyć na pudło, a ja stwierdzam, że odkryłam niezawodny sposób na pokonanie konkurencji- należy im dawać alkohol :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz