poniedziałek, 30 maja 2016

Jak Minion płot malował i po schodach biegał.

Od jakiegoś roku wszystko idzie pod górkę. Wszystko. Jeżeli coś ma się zawalić, to wiadomo, że się zawali to i jeszcze kilka innych rzeczy. Można się przyzwyczaić, ale jest to stan permanentny i, szczerze mówiąc, dość dołujący.
Właśnie w takich niewesołych okolicznościach przyrody sport okazał się w pewnym momencie idealnym panaceum leczącym rosnące kompleksy i poczucie beznadziei. Rządziły nim dość proste reguły- im więcej dasz od siebie, tym więcej uzyskasz. Oczywiście nie zakładałam w żadnym momencie uzyskania minimum olimpijskiego, ale zachęcona pierwszymi sukcesami gotowa byłam dużo poświęcić, żeby ponownie zobaczyć lepszy wynik na zegarze na końcu zawodów i poczuć się jak władczyni świata i okolic. 
Zapitalałam zatem jak mały motorek. Śnieg nie śnieg, deszcz nie deszcz, budzik codziennie dzwonił o szóstej dając sygnał do kolejnego wysiłku.
Wiadomo- nie zawsze się chciało. Żeby nie powiedzieć, że najczęściej się nie chciało. W takich chwilach zwątpienia widziałam wszystkich tych bohaterów z lat dziecięcych, którzy determinacją i ciężką pracą dochodzili w krótkim czasie do spektakularnych efektów, za co spływała na nich sława i splendor. Rocky biegał po schodach. Karate Kid malował pierdyliard metrów płotu, który był symulacją ciosu. A ja o szóstej rano, przy minus piętnastu stopniach, w śniegu zasuwałam podbiegi w parku zdrojowym w Kudowie Zdroju. Jest to moje najbardziej wyraziste wspomnienie z zimowych treningów, ponieważ zadek zamarzł mi na sopel i później rozmrażałam go chyba z pół godziny pod prysznicem. 
Były to moje małe zwycięstwa nad własnym leniem i nad materią, która nie zawsze współpracowała. Jak napadało dużo śniegu, kupiłam kolce, jak nie dało się już wyjeżdżać rowerem, przesiadłam się na stacjonarny. Jak na początku wiosny wszyscy postanowili się odchudzać i na basenie pływało po dziesięć osób na torze, za radą koleżanki pływałam w łapkach i ludzie jakoś szybko się przenosili na inne tory. A ja byłam. Zawsze. Czasami nogi bolały tak, że nie wiedziałam, jak zejść na dół po schodach, ale cel miałam przed oczami- magiczny okrągły czas, który planowałam wreszcie złamać podczas biegu na dziesięć kilometrów.
Niestety, właśnie upadły moje wszystkie dziecięce marzenia, moi bohaterowie okazali się fikcją. Nie, nie osiągnęłam zakładanego czasu. Nawet się do niego nie zbliżyłam. Kiedy minęła pierwsza złość, zaczęłam na spokojnie liczyć, ile czasu poświęciłam na treningi, od kiedy osiągnęłam poprzednią "życiówkę". Wyszło mi, że było to ponad dwieście godzin. Ciężkich, często bolesnych godzin, w czasie których marzyłam, zależne od temperatury, o ciepłym łóżku albo o zimnym drinku z parasolką. Najgorsze jest to, że kompletnie nie wiem, co zrobiłam źle. Czy gdybym biegała po schodach i/lub malowała płot, to okazałabym się szybsza? Ma ktoś może pożyczyć pędzelek? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz