poniedziałek, 12 czerwca 2017

Jak Minion został Grażyną pływania open water.

Takim nieogarniętym się nie zostaje z dnia na dzień. Takim się trzeba urodzić po prostu. I nie będę już nigdy więcej psioczyć, że moje dziecko jest nieogarnięte. Przecież takie rzeczy się po kimś, kurde, dziedziczy. Ale po kolei. 
W ramach przeróżnych szaleństw, na które się człowiek decyduje, żeby nie było nudno, zapisałam się na maraton pływacki na jednym z nielicznych zbiorników wodnych w okolicy- zalewie Jeziorsko. Zapisałam się na dwa kilometry, ale już od jakiegoś czasu kwitła mi w głowie myśl, że co się będę rozdrabniać i jeżeli tylko się da, przepiszę się na cztery. 
Nastał weekend, a nam było bardzo nudno, bo w domu nie było dzieci. Kiedy już wszystko posprzątaliśmy, ogarnęliśmy, odkurzyliśmy itd. stwierdziliśmy, że tak nie może być i zaprosiliśmy na wieczór znajomych- bo był mecz. 
Założenie było takie, że Jerzyk (znaczy ja) dzisiaj nie pije, bo jutro płynie. 
................................................................................................................................................
Obudziłam się nieprzyzwoicie wcześnie i , niestety, z bólem głowy. Niby trzydzieści trzy lata na karku, a człowiek wcale nie mądrzeje. W ramach pokuty ruszyłam sprzątać bajzel pozostawiony przez nas wczoraj w kuchni i w salonie. W międzyczasie powstał Mężczyzna Mojego Życia i razem ze mną próbował doprowadzić dom do stanu używalności. Z powodu tych zabiegów zrobiło się dość późno, dlatego w pewnym momencie zaczęliśmy chaotycznie wrzucać różne tobołki do auta i ruszyliśmy z kopyta. 
Już po przejechaniu ok. 10 kilometrów, zaczęłam się zastanawiać nad tym, że chyba na stole w kuchni zostawiłam moją piękną bojkę pływacką, bez której nie dopuszczono by mnie do zawodów. 
Trzy głębokie wdechy i nawrotka do domu. Zrobiło się naprawdę późno. 
................................................................................................................................................
O 11 wpadłam do biura zawodów i wyzipałam pytanie, czy mogę się przepisać na dłuższy dystans. Siedząca tam pani popatrzyła, pogrzebała i orzekła, że nie mogę, bo w ogóle nie ma mnie na liście, albowiem najpewniej nie zapłaciłam. Przetrzepałam swoje konto bankowe i wiecie co? Pani niestety miała rację. Mężczyzna Mojego Życia minę miał nieodgadnioną, nie wiadomo było, czy bardziej chciałby mnie walnąć, czy wybuchnąć histerycznym śmiechem. 
Postałam chwilę  jak kołek, aż w końcu w mojej spowolnionej głowie zrodziła się myśl. No, to pytam, czy jeżeli ktoś nie dojedzie, to wcisną mnie na jego miejsce. 
Miałam jak zawsze więcej szczęścia, niż rozumu, bowiem podszedł do mnie jakiś miły Pan i oświadczył, że jego córka była zapisana, ale nie wystartuje, zatem mogę wziąć jej numer. 
...............................................................................................................................................
Podczas rozpakowywania okazało się, że nie zabrałam całkiem wielu użytecznych rzeczy- mydła do umycia okularków, żeby nie parowały, ręcznika (no, bo po co?) oraz majtek (bo przyjechałam w kostiumie). Starałam się jednak trzymać i jak wrzasnęli, że już, to potoczyłam się w kierunku wody. 
...............................................................................................................................................
Nie zabranie mydła okazało się brzemienne w skutkach. Po piętnastu minutach nie widziałam już nic, naprawdę nic, żadnych bojek, żadnej łódki, za którą mieliśmy płynąć. Płakać mi się chciało, bo przecież zalew duży, możliwości sporo, jest realna szansa, że znajdą mnie na Borholmie. W pewnym momencie wyprzedził mnie pan, który miał zieloną bojkę i stwierdziłam, że to jest moja szansa na przetrwanie, bo może chociaż on coś widzi i wie, dokąd płyniemy. 
Pan był, delikatnie mówiąc, niepocieszony, że jestem cały czas obok, odwracał się co chwilę i chyba miotał groźne spojrzenia, nie widziałam za dobrze, ale to nie było ważne. Ważna była ta zielona bojka. Jak latarnia morska w czasie sztormu. 
...............................................................................................................................................
Jak wypływałam, to śmiałam się, że znowu wrócę z wodorostem na paszczy i wiecie co? On na mnie czekał. Jakieś pięćdziesiąt metrów przed metą przyczepił mi się do czoła i za nic na świecie nie chciał puścić, a ja szamotałam się jak pijany zając i dobrze, że łódka ratownicza mnie nie próbowała wyciągnąć, jako topiącej się. 
................................................................................................................................................
Nadal nie dowierzam, że to zrobiłam. Do tego miałam przez resztę dnia okulary odciśnięte na paszczy i wracałam do domu, jak mówi Młody, na komandosa. Ale jakby mi ktoś trzy lata temu powiedział, że przebiegnę cztery kilometry, to bym się zdrowo uśmiała. A przepłynę?!... 
Poniżej zdjęcie pod roboczym tytułem "Zapomniałam leków". 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz