poniedziałek, 3 lipca 2017

Jak Minion na Jeziorsko wrócił

Lubię coś robić po raz pierwszy. Tak trochę nie wiedzieć, jak to będzie. Wyobrażać sobie różne rzeczy. A jeśli chodzi o zawody sportowe, to ma to tę niesamowitą zaletę, że co by się nie zrobiło, to i tak będzie życiówka ;)
Ale równie ważne jest wracanie w te same miejsca po roku, żeby sprawdzić naocznie, co się właściwie udało poprawić dziesiątkami czy nawet setkami godzin mozolnych treningów. Pierwszym takim sprawdzianem był wyjazd po roku ponownie do Makowa Mazowieckiego, drugim półmaraton w Pabianicach.  Trzeci miał miejsce wczoraj, kiedy wróciłam na miejsce swojego debiutu na dystansie 1/4 IM- do Pęczniewa nad Zalewem Jeziorsko.
W zeszłym roku pogoda była iście piekielna- było 37 stopni w cieniu, przeżycie było naprawdę ekstremalne, ale dzięki mocnej głowie udało mi się utrzymać w pionie, a nawet biec (!) i byłam w konsekwencji czwartą kobietą oraz okazałam się najszybsza w kategorii. 
W tym roku szykowałam się na większą walkę, ponieważ startowało więcej osób, a temperatura miała wynosić nie 37 stopni, a 17.
Nie przygotowałam się tylko na jedną możliwość- że może pizgać jak w kieleckim :D

Po odebraniu pakietu startowego staliśmy na brzegu zalewu patrząc na fale na pociemniałej wodzie, a kolejne podmuchy wiatru waliły nas w paszczę. 
Nie pomogła też odprawa techniczna, na której usłyszeliśmy, że lepiej dać się wyciągnąć na łódkę, niż dać się zabić żywiołowi.

Tak oto pokrzepiona ruszyłam walczyć z wodą. Kraulem pod falę nie dało się płynąć. Już po dwóch podtopieniach i patrzeniu z przerażeniem, jak łódki odławiają kolejne osoby, wymyśliłam, że trzeba płynąć żabką, nurkując w każdą nadchodzącą falę. Po nawrocie zaczynałam płynąć kraulem i tak udało mi się szczęśliwie wydostać z wody, a nogi trzęsły mi się nie z wysiłku, tylko ze strachu. 
Ale, ale! Nie było czasu, już leciałam niesiona wrzaskiem Trenejro do strefy zmian po rower, żeby wyruszyć na kolarską przygodę swojego życia. 
Nie wiedziałam, że może tak wiać. Rower tańczył w lewo i w prawo, ręce bolały od prób jechania prosto, nogi umierały, bo bardzo chciałam utrzymać prędkość, a w świat niosły się moje okrzyki, no, wiadomo jakie... I cały czas sobie myślałam- żeby tylko już zejść z tego roweru i zacząć biec, na bieganiu wiatr tak bardzo nie przeszkadza. 
A tu niespodzianka- strefa zmian skąpana w pełnym słońcu, temperatura momentalnie wzrosła o ładnych kilka stopni... 
Do tego wszystkiego przez cały etap rowerowy ciągle wyprzedzała mnie jedna pani, ja byłam szybsza na podjazdach, za to ona po płaskim, no nie potrafiłam jej uciec na tym wietrze... Wreszcie zostawiłam ją skutecznie w strefie zmian, ale później przez cały bieg oglądałam się histerycznie przez ramię, bo może mnie właśnie dogania. Nie dogoniła. Później się okazało, że była w innej kategorii wiekowej...
I powiem Wam, że byłby to absolutnie straszny dzień, dzień w którym się zajechałam kompletnie na takim przecież wcale nie bardzo epokowym dystansie. Załamałabym się kompletnie, gdyby nie to, że jednak nie byłam taka ostatnia i nawet puchar dostałam! Prześliczny. I stanik w nagrodę! 
Co polecacie na zakwasy?...



3 komentarze:

  1. No to tak - jak bolą nogi to wsadź palce od rąk między drzwi. Jak bolą ręce - kopnij z całej siły w kamień. Jak boli i to i to - zjedz cos baaardzo niestrawnego. Ogólnie - najskuteczniej to jeden ból zagłuszyć innym. A biegunka zagłuszy już wszystko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bolą ręce, nogi, plecy, brzuch... Ogólnie klęska :) A biegunka nie grozi w żaden sposób, bo moją osobistą tradycją jest żarcie przed zawodami Stoperanu- tak na wszelki wypadek ;)

      Usuń
    2. No toś się załatwiła tym stoperanem...

      Usuń