sobota, 5 listopada 2016

Sportowe zadziwienia różne

Zapomniałam, jakim koszmarem dla psychiki potrafi być kolarstwo stacjonarne: jadę już dwa dni, już sześć razy prosiłam kota, żeby otworzył okno, na razie z zerowym skutkiem, patrzę na zegarek, a to dopiero trzy minuty minęły. 
Dzisiaj rano się zawzięłam i całą godzinę robiłam "udawane podjazdy na stojaka". Teraz siedzę na kanapie i zastanawiam się, czy nie dałoby się odkręcić którejś nogi, a najlepiej obu, i odłożyć ich na lepsze czasy. Miałam w przyszłym sezonie jeździć, jak nigdy, a pewnie będę jeździć, jakbym nigdy nie jeździła...

Zmieniłam grupę crossfitową na bardziej pasującą mi godzinowo. Generalnie jest git. Sześciu wielkich facetów i ja. Brakuje tylko logotypu "Brazzers" w rogu. Na szczęście.
Panowie są bardzo poważni. Ciężka praca. Krew, pot i łzy. Odgłosy upuszczanych ciężarów. Mokre koszulki. Obłoki talku. I zero radochy. Przyznam szczerze, że nie potrafię się odnaleźć tej sytuacji. Próbowałam już śmiać się z siebie, z nich, ze zbyt wielkiej sztangi oraz z paru tekstów, które kojarzyły mi się odpowiednio z seksem, jedzeniem i kupą. I nic. Chyba mają mnie za wariatkę. Do tego cienką wariatkę, bo zwykle sobie zakładam zalecane obciążenie, a następnie nie potrafię go podnieść.

Postanowiłam się pożalić w czwartek na bieganiu. Najpierw opowiedziałam im wszystko, co mnie strasznie rozbawiło na crossficie, a oni się śmiali! No, to opcje są dwie- albo są tak samo walnięci, jak ja, albo moi nowi znajomi nie mają za grosz poczucia humoru. Najlepiej podsumował to jeden kolega:
-Oni dopiero dzisiaj zrozumieli, o co chodziło i pewnie dopiero teraz się śmieją! :)

Wczoraj poszłam popływać. Z braku lepszych opcji zabrałam ze sobą Młodego, wraz z jego zjeżdżającymi z zadka kąpielówkami i niechęcią do męskiej szatni. Omówiliśmy czterokrotnie procedurę ewentualnych pytań i zażaleń- pływam na trzecim torze, należy stanąć przy słupku i czekać aż podpłynę. Nauczyły mnie tego wcześniejsze doświadczenia- kiedyś Młody stanął na brzegu basenu, w kompletnie innym miejscu, niż ja pływałam i wydzierał się żałośnie "mama", a ja oczywiście niczego nie słyszałam, bo uszy miałam pod wodą. 
Sytuacja ogólna  na basenie była ciężka- tylko dwa tory nie były zajęte przez szkoły. Na tych dwóch torach zgromadziło się chyba ze dwadzieścia osób i czułam się jak w wielkiej wirówce. 
Kiedy zatrzymałam się  na chwilę między kolejnymi ćwiczeniami i zdjęłam okularki, zobaczyłam, że na mój tor weszło jakieś dziecko, owinięte w dwa makarony i do tego z wielką, czerwoną deską. Całości dopełniały okularki założone z jakiegoś powodu pod brodę, jak hełm wojskowy. 
Nie wiem, czy się kiedyś chwaliłam, ale jestem krótkowidzem, a do tego mam astygmatyzm. Zatem najpierw pomyślałam sobie, co to za głupie dziecko, że pcha się na tor do szybkiego pływania. Następnie zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest ratownik i dlaczego nie reaguje. A później mój mózg wreszcie skompilował wszystkie niezbędne informacje i pokazał wielki, czerwony napis, że to jest MOJE DZIECKO. Na szczęście mam nisko osadzone poczucie wstydu, więc zabrałam makarono-stwora na brzeg i z resztkami godności udałam się w stronę szatni.

Wychodząc spotkaliśmy Trenera, tego, co zawsze, tego, który jednak ma poczucie humoru (szczególnie, jak mi pisze w treningach, że mogę w trakcie płakać...):
-Cześć, Młody, słyszałem,że lubisz krowy?
-No...
-Moja teściowa to straszna krowa...

Uff, życie wróciło do normy!









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz