czwartek, 10 listopada 2016

Jak Minion na sznurku dyndał.

Czy możecie uwierzyć w taką niegodziwość?! Nie było wczoraj crossfitu. 
Ja się domyślam gdzieś w mrocznych zakamarkach mojego umysłu,że nie każdy tak spędza dzień, że najpierw żyje, jak normalny człowiek, to znaczy pracuje, robi zakupy, sprząta, odrabia lekcje z dziećmi, ale właściwie, to i tak przez większość czasu się jara tym, że pójdzie na trening. 
Ja tak mam, że w sumie w czasie normalnego dnia pracy podniecają mnie dwie rzeczy. Najpierw od rana czekam, aż moja obecnie ulubiona restauracja serwująca tanie lunch'e opublikuje na swojej stronie dzisiejsze menu. I tak się zastanawiam, co też ten ich genialny kucharz może wykombinować i czy akurat to, co wykombinował, będzie jednocześnie tym, co lubię. A pomysły ma genialne. Dzisiaj się prawie popłakałam ze szczęścia- była zupa serowa. To jest jedna z rzeczy w tym okrutnym świecie pełnym niedorzeczności i większych lub mniejszych niedogodności, która świeci jasno niczym gwiazda polarna nad moim zabieganym, ponurym dniem. 
Jeżeli czyta to ktoś z tej restauracji, to pozdrowienia od klientki, która już dwa razy się popłakała ze szczęścia nad obiadem. 
A kiedy już się nawpitalam czegoś dobrego, zaczynam myśleć o tym, że trzeba zrobić trening, ponieważ jedno z drugim pozostaje w pewnej chwiejnej równowadze, od której zależy stały rozmiar spodni. 
I teraz wyobraźcie sobie taki z pozoru normalny dzień- praca, praca, facebook, praca, praca, facebook, jest menu, jest kurczak, jest szczęście! Zupa, kurczak, frytki, surówka, kompocik. Praca, praca, zakupy, lekcje, pakowanie na trening, wyjście na trening i... nie ma treningu! No, jak to? Czy to jest prawnie dopuszczalne?
Miłe panie z recepcji klubu były chyba wstrząśnięte moją bezbrzeżną rozpaczą, ponieważ natychmiast zaproponowały mi innej zajęcia, które na pewno będą równie dobre, jeżeli nie lepsze. Weszłam na nie natychmiast i bez zastanowienia, ponieważ chwila zawahania mogłaby skutkować powrotem do domu z paczką chipsów. 
Tym sposobem znalazłam się w świecie dziwnych zielonych sznurków zwisających z sufitu i dyndających na nich ludzi, czyli TRX. 
No, powiem Wam, że to było dziwne. 
Wszystkie ćwiczenia wynywaliśmy pod skosem, więc praca mięśni była zupełnie inna. I tak, jak mogłoby się  wydawać, że taki sznurek człowieka odciąża, to nic bardziej mylnego. 
Cały czas męczyła mnie tylko jedna myśl- te "sznurki" były przywiązane do takiej rury PCV biegnącej przez cały sufit. Ćwiczyło dziesięć osób i każdy się naprawdę poważnie "wieszał" na tej rurze i strasznie się martwiłam, że jak to w końcu wszystko pieprznie, to wylądujemy na dole w recepcji. Zaryzykowałam więc pytanie:
- Do ilu kilogramów jest atestowana ta rura?
- To rura od gazu, na pewno wytrzyma... 
Czyli, jak już wspomniałam "jak to wszystko pieprznie"... ;-)
Ale i tak powaliła mnie na kolana rozmowa dwóch pań, które usiłowały się tyłem "podwiesić" na TRX-ie. I jedna jakoś już wisi, a druga ciągle walczy i nie może trafić. I ta jedna mówi do tej drugiej:
-Musisz podnieść tylną nogę!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz