niedziela, 20 listopada 2016

Jak Minion się napinał i jak Szkota gonił.

Od dwóch lat występuje taki paradoks w moim życiu- generalnie chyba każdy się zgodzi, że listopad jest najbardziej depresyjnym miesiącem w roku- człowiek wstaje po ciemku, wraca do domu po ciemku, ciągle pada, drzewa łyse itd. Ale jednocześnie to jest zawsze duże żniwo dla biegaczy- jeżeli tylko nie leje całymi wiadrami w pysk, jest to bardzo fajna pogoda do biegania i do robienia życiówek. Zamiast więc osuwać się w objęcia depresji, staram się w listopadzie odwiedzić kilka fajnych imprez, gdzie akumulatory niejako ładują się same- jest głośno, kolorowo, wielu znajomych, a jak się jeszcze przypadkiem życiówkę trzaśnie, to pary wystarczy na kolejne dwa tygodnie "normalnego" życia. 
I tym sposobem w zeszły weekend wylądowałam na "Biegu bez napinki" w moim Trochę Mniejszym Mieście. Pomysł bardzo fajny. Zaczęliśmy od dość symbolicznego dystansu 8 km, który organizator planuje w każdej edycji podwajać. Nazwa biegu wzięła się stąd, że biegliśmy razem, bez ścigania. Ba! W ogóle nie było pomiaru czasu. Było za to nieprzeciętnie, jak na listopad, zimno i śnieg padał w pysk. Cały dystans przebiegłam z bardzo miłym, bardzo młodym początkującym triathlonistą, który później napisał na FB pod wydarzeniem, że pozdrawia "Panią Minion w akcji". Panią. Rozumiecie. Po tym epizodzie postanowiłam pilnie zainwestować w krem przeciwzmarszczkowy. 
Na szczęście miałam okazję zapomnieć o tych przykrych wydarzeniach przy przepysznej wojskowej grochówce i w towarzystwie moich absolutnie ulubionych ludzi z Cel i Roman. A do tego dostałam ćwiartkę medalu. No, to teraz muszę, po prostu muszę być na kolejnych edycjach i doskładać te puzzle! 
Później nie biegałam i w ogóle mało trenowałam, ponieważ równo przez tydzień (!) non stop bolała mnie głowa. Przysięgam, że w całym dotychczasowym życiu głowa nie bolała mnie tyle, ile przez ten tydzień. Przełamałam nawet swój wstręt do służby zdrowia i poszłam do lekarza, gdzie mój problem próbowali rozwiązać w jedyny im znany sposób- "Nie pomagają pani tabletki? To damy pani mocniejsze!". 
Na szczęście są jeszcze na świecie racjonalnie myślący ludzie- Trener na bieganiu rzucił: "Za mało pijesz!". Ale że czego?-ucieszyłam się. Niestety, wody. I muszę przyznać uczciwie- po porządnym nawodnieniu głowa przestała boleć, tyle, że teraz siusiam co dziesięć minut, ale, jak to mówią, nie ma nic darmo.
I... tym sposobem znalazłam się dzisiaj na starcie "XX Bełchatowskiej Piętnastki". Z dużymi obawami o własny dekiel, ale jednak. Miało to podłoże czysto materialistyczne- czytałam, że w pakietach startowych będą plecaki, no to stwierdziłam, że nie wiem, czy pobiegnę, ale plecak na pewno odbiorę. Dodatkowo bardzo polecam naszego klubowego kolegę Pawła- zawiózł, przywiózł, postawił herbatę i ciacho, a nawet zdjęcia robił! A przy okazji, zupełnie na luzie, wykręcił taki czas, że do tej pory zbieram szczękę z podłogi.
Biegło się całkiem fajnie, bardzo lubię zaczynać z tyłu stawki, ponieważ później można wyprzedzać dużo osób i czuć się, jak prawdziwa torpeda (a tych, co Ciebie wyprzedzili, już dawno nie widać, więc się nie liczą). 
Na ósmym kilometrze byłam przekonana, że mam halucynacje- widziałam przed sobą Szkota w kilcie. Normalnie takiego rudego, z długimi włosami i brodą, i w kilcie. Tylko zamiast tych śmiesznych podkolanówek z pomponami miał skarpety kompresyjne. A do tego krzyczał i śpiewał. Wyprzedziłam drania. Za ojczyznę! 
I dobiegłam, nie umarłam, wynik zacny, kolega Paweł czekał z ciastkiem. 
Niestety, po obejrzeniu zdjęcia z mety, doszłam do wniosku, że krem był za słaby. Lecę po nowy! Albo od razu worek na głowę!

                                                       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz