sobota, 27 maja 2017

Minion kierowca bombowca.

Obawiam się, że sztuka dyplomacji nie jest moją mocną stroną. Podobnie, jak zresztą wiele innych, z gotowaniem i utrzymywaniem roślinek domowych przy życiu włącznie.
Nie wiem do końca, jak to działa. Generalnie staram się być miła dla ludzi, ale i tak na końcu to ja jestem zawsze tą kobietą, która zapyta gościa z problemami z prostatą, jak mu leci.
Kilka lat temu otrzymałam bardzo poważne zadanie prowadzenia zajęć ruchowych dla grupy bardzo aktywnych osób niewidomych i głęboko niedowidzących. To byli fantastyczni ludzie- biegali, pływali, grali w piłkę i strzelali z łuku (!), a ja z uporem maniaka mniej więcej raz w tygodniu prosiłam ich, żeby popatrzyli w lustro, bo coś tam trzeba robić inaczej. Nie uciekli prawdopodobnie tylko dzięki dużym pokładom dystansu do siebie.
Jestem również całkiem niezła w sztuce spojlerowania, czyli ujawniania zakończeń filmów i książek. Nie przebiję co prawda w tej sztuce mojej babci, która przez całe lata pożyczała mi książki, okraszając je subtelnym opisem: "Bardzo dobra książka, mordercą był lokaj". Ja też jej ostatnio przyniosłam książkę i machinalnie chlapnęłam: "Masz tu książkę o ubeckich zbrodniarzach", a ponieważ już w połowie zdania byłam przerażona tym, że oto właśnie wysypałam cały temat, dodałam szybko: " Ale to się okazuje dopiero na końcu!"...
Nie jestem też dobra w wygłaszaniu pokrzepiających zdań, ani w pytaniu ciągle ludzi wkoło, czy czegoś ode mnie nie potrzebują. W swoim prostym umyśle zakładam, że jeżeli ktoś będzie w potrzebie, to spojrzy na moją średnio inteligentnie wyglądającą paszcze i wrzaśnie: "Ej, ty, chodź tu!". 
Z tej opcji skorzystał kiedyś mój ówczesny mąż (tak! miałam męża! ale o tym w innym odcinku...), kiedy to zadzwonił do mnie i rzekł: "przyjedź szybko, bo zdechł mi akumulator i musisz mnie pociągnąć". No, to ja wybiegłam z pracy (bo akurat szczęśliwie skończyłam, a nie tak, że wybiegłam nie martwiąc się, co będzie), wskoczyłam w swoją czerwoną strzałę, kupioną za zniewalającą kwotę dwóch i pół tysiąca złotych, odpaliłam silnik, wyjechałam z parkingu... i w tym momencie sprzęgło wpadło w podłogę z odgłosem pękającej linki. 
Jako wytrawny koneser wszelkiej maści awaryjnych klamotów, zadzwoniłam do teletaxi i poprosiłam, żeby przyjechał ktoś z linką holowniczą. Miny Pana Taksówkarza nie zapomnę do końca życia, należy bowiem pamiętać, ze w wieku lat dwudziestu wyglądałam na czternaście i właśnie próbowałam go namówić na to, żeby holował mnie przez pół miasta, narażając swój tył na niechybną zagładę. To oczywiście była bzdura, bo jak się jeździ samochodem w cenie roweru, to zna się budowę silnika od podstaw oraz wszelkie metody holowania, odpalania na krótko, jazdy na jednym biegu i tak dalej. 
Z powodu takich różnych doświadczeń zawsze byłam skłonna do pomagania ludziom w motoryzacyjnych potrzebach, za to oni wcale nie zawsze byli skłonni do pomagania mnie. Dlatego trzeba czasem było olać dyplomację i iść na skróty, byle do celu.
Było to właśnie wtedy, kiedy jeździłam ową czerwoną strzałą, która w ogóle była wspaniała, ponieważ jeździła do przodu i czasami do tyłu, ale miewała swoje humory, szczególnie zimą i szczególnie wtedy, kiedy musiałam się szybko gdzieś dostać.
Pamiętam jak dziś- skończyłam zajęcia w naszym szpitalu klinicznym i miałam pół godziny, żeby dostać się do zupełnie innego szpitala na drugim końcu miasta. Próbowałam odpalić kilka razy, oczywiście bez skutku, pozostało więc poszukać kogoś do pomocy. I oto był! W samochodzie obok siedział sobie ponury pan. Pogoda była okropna, lał zimny deszcz, też nie miałam ochoty wychodzić, ale, jakby to nie brzmiało, musiałam dojechać do szpitala psychiatrycznego, więc skoczyłam jak rącza łania w stronę rzeczonego pana. 
Zapukałam w szybę, okno się uchyliło, a ja z najpiękniejszym uśmiechem, na jaki było mnie wtedy stać, spytałam:
-Czy mógłby Pan odpalić mnie z kabli?
Na co pan z równie pięknym uśmiechem i triumfem w głosie odpowiedział:
-Ale ja nie mam kabli!
A ja niezrażona odparowałam:
-Ale ja mam!
Z uwagi na fakt, iż jestem już za stara na takie atrakcje oraz chyba mam kompleksy związane ze wzrostem, kocham wielkie auta. Mężczyzna Mojego Życia też. Naprawdę wielkie. Krowa, którą teraz jeździmy waży dwie tony, a jak nam kiedyś jeden pan wjechał w tył, to nic nie zostało z jego przodu, za to u nas nie było żadnych strat. 
Jechaliśmy kiedyś do pracy, ja przysypiałam, obudziło mnie nagłe hamowanie i ostry skręt w prawo, zakończony lądowaniem w rowie, które to lądowanie uchroniło nas przed zderzeniem czołowym z jakimś wariatem wyprzedzającym na trzeciego. 
Po dłuższej chwili wysiedliśmy i stwierdziliśmy, że samochód jest cały, tylko trzeba by go jakoś wyciągnąć z rowu. No, to stałam przy drodze wojewódzkiej, którą jechały całe sznury aut, machałam, skakałam, wydzierałam się i... nic. Każdy się spieszył, każdy miał to gdzieś. Aż w końcu obok nas zatrzymało się Seicento. No, słuchajcie, tak, jak kompletnie nie było mi do śmiechu, tak złożyłam się w pół i nie mogłam złapać tchu, ponieważ wyobraziłam sobie, że oto właśnie ratlerek będzie próbował przenieść gdzieś nieprzytomnego doga angielskiego, a tymczasem z Seicento wyskoczyło pięciu (!) rosłych panów, którzy kilkoma wprawnymi bujnięciami wypchnęli naszą krowę na szosę, po czym równie szybko wskoczyli do "ratlerka" i odjechali. 
Miała być na koniec przepiękna pointa o tym, że należy się starać dla innych, nawet jeżeli czasem nie wychodzi tak, jak powinno, ale niestety startuję dzisiaj podobno w jakichś zawodach, zatem wracam do tego, co mi wychodzi zdecydowanie najlepiej- panikowania i złorzeczenia, na co mi to było. A jeżeli przypadkiem znajdziecie mnie wieczorem leżącą gdzieś na Piotrkowskiej- zatrzymajcie mi czas w zegarku! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz