wtorek, 2 sierpnia 2016

Jak Minionek w mule rył...

Ponieważ jest miliard takich blogów z cyklu, co było w pakiecie startowym, jak to było zorganizowane, czy była ładna pogoda oraz jak mi było na pierwszy, drugim, dwudziestym i sto dwudziestym kilometrze, to ja wrzucę tylko parę nieuczesanych przemyśleń.
1. Nie powinni organizować zawodów z takim długim dystansem pływackim. Nigdy. Kto to widział? Tysiąc pięćset metrów... W dupach się poprzewracało.
2. W wodzie czułam się jak ninja walczący z innymi ninja- woda miała kolor, najdokładniej rzecz ujmując, czarny. Pierwszy raz zdarzyło mi się wpływać na kogoś, nie widząc go nawet z odległości dwudziestu centymetrów, dlatego parę razy dostałam kopa, który był jak grom z jasnego nieba- nie ma nikogo, a ktoś mnie kopie po paszczy.
3. Po wyjechaniu rowerem stwierdziłam, że chyba trzeba iść do domu, bo kręcę, kręcę, ale wcale nie jadę. Próbowałam rozmawiać z Krysią (rowerem), że musi się jakoś bardziej postarać, ale miała to w nosie. Oczywiście, nie zeszła bym z trasy. Jako istota pazerna pomyślałam od razu o tym, ile zapłaciłam za pakiet, o której wstałam i ile kilometrów jechałam, żeby znowu dać się zaorać. To nie wchodziło w grę. Męczyłam się straszliwie przez około dziesięć kilometrów, aż dojechałam do nawrotki i zrozumiałam- te dziesięć kilometrów było cały czas pod górkę...
 4. Na każdym okrążeniu biegowym stał pan z ręką na temblaku, który zdrową ręką przybijał mi piątkę i wrzeszczał, że kto da radę jak nie ja oraz kobiety górą. Była też pani, która na pierwszym okrążeniu przeczytała napis na stroju i później na kolejnych darła się "Minion, Minion!". Takich kibiców to ja rozumiem.
5. Część biegowa odbywała się w parku otaczającym stawy i nie do końca była zamknięta dla postronnych osób. Wcale się zatem nie zdziwiłam, kiedy z krzaka wytoczyło się dwóch panów żuli z reklamówkami i w charakterystyczny dla wesołego stanu upojenia sposób zaczęli mi tłumaczyć, że muszę wyprzedzić tę panią przede mną, bo to im burzy porządek świata. Cóż, jaki świat, taki porządek :)
6. Ogromnie lubię jeździć na zawody z kimś bliskim, kto zrobi mi masę zdjęć, z których na każde pięćdziesiąt średnio jedno nadaje się do publikacji, ponieważ na pozostałych wyglądam, jakbym nie żyła od tygodnia. Albo kto będzie krzyczał, jak długo już jestem na trasie i dlaczego właśnie mi ucieka życiówka. Albo będzie się pytał, czy długo jeszcze, bo mu się nudzi.  A na koniec powie, że niepotrzebnie się tyle czasu męczyłam, bo on za swój bieg na dwieście metrów dostał dokładnie identyczny medal.
Po ukończeniu zawodów udało mi się dorwać kawałek arbuza, którym się cała polałam i tak, z nogami całymi w błocie, uklejona sokiem, z jakimiś elementami mułu ze stawu we włosach wracałam sobie do samochodu budząc, prawdopodobnie, zdziwienie pomieszane z politowaniem. I co się tak gapili? Ninja nie widzieli, czy co?...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz