Najwięcej
życiowych przemyśleń mam zawsze wtedy, kiedy na dłuższy czas jestem
pozostawiona sama ze swoimi myślami, czyli najczęściej podczas długich
weekendowych treningów. Dzisiaj, oprócz tradycyjnych prób niezdechnięcia,
przyszła mi na myśl bardzo prosta analogia. Wzięła się ona stąd, że nienawidzę
podjazdów. Umieram. Oczy wychodzą mi na wierzch, paszcza się otwiera, wpadają
do niej zdziwione muchy, nogi odpadają, zgon po prostu. Długo walczyłam sama ze
sobą, żeby przestać się bronić i za dużo myśleć o kolejnym podjeździe, bo to
tylko potęgowało problemy. Obecnie z dumą mogę powiedzieć, że przynajmniej
mentalnie jestem lepiej przygotowana na nierówności. A pomogła mi bardzo prosta
myśl- nieważne, jak bardzo jest pod górkę i jak długo jest pod górkę, nie ma
takiej górki, która nigdy się nie kończy. Kiedyś człowiek musi wjechać na
szczyt, a później... BĘDZIE Z GÓRKI!!! To zupełnie jak w życiu przecież.
Czasami zdarzają się niekończące pasma problemów, ale jeżeli się robi swoje, to
w końcu doczeka się "zjazdu" i odpoczynku. Zdarzyło mi się w życiu
kilka sytuacji, które sprawiły, że zaczęłam myśleć, że wszystko dzieje się po
coś, czasami trzeba tylko więcej cierpliwości, żeby się doczekać informacji, po
co.
Jedna z takich sytuacji zapadła mi w pamięć szczególnie. Siedziałam w domu po weselu przyjaciółki, walczyłam ze strasznym kacem (ech, bywało...) i zastanawiałam się nad bardzo poważnym problemem rozpadającego się samochodu, który coraz częściej nie chciał odpalać i trzeba było go pchać albo holować. Myślałam (chociaż, jak wiadomo, w takich momentach myśli się bardzo wolno) o tym, że staram się być dobra dla innych i los mógłby za to rozwiązać mój problem, który uniemożliwiał mi szybkie przemieszanie się z uczelni do pracy i z pracy na uczelnię, co było w tamtym czasie kluczowe, żebym mogła nie opuszczać zajęć i jeszcze zarobić na jakieś jedzenie. Oczywiście nie zanosiło się na żaden ekstra przypływ gotówki, który umożliwiałby zakup nowego samochodu lub chociażby prowizoryczną naprawę starego.
Jedna z takich sytuacji zapadła mi w pamięć szczególnie. Siedziałam w domu po weselu przyjaciółki, walczyłam ze strasznym kacem (ech, bywało...) i zastanawiałam się nad bardzo poważnym problemem rozpadającego się samochodu, który coraz częściej nie chciał odpalać i trzeba było go pchać albo holować. Myślałam (chociaż, jak wiadomo, w takich momentach myśli się bardzo wolno) o tym, że staram się być dobra dla innych i los mógłby za to rozwiązać mój problem, który uniemożliwiał mi szybkie przemieszanie się z uczelni do pracy i z pracy na uczelnię, co było w tamtym czasie kluczowe, żebym mogła nie opuszczać zajęć i jeszcze zarobić na jakieś jedzenie. Oczywiście nie zanosiło się na żaden ekstra przypływ gotówki, który umożliwiałby zakup nowego samochodu lub chociażby prowizoryczną naprawę starego.
W końcu
stwierdziłam, że może poczuje się lepiej, jak się trochę przejdę i wyruszyłam
do pobliskiego marketu, celem zakupu zmywacza do paznokci. Do dzisiaj nie wiem,
co mną kierowało, ale po wejściu do sklepu skręciłam do kolektury Lotto, gdzie
wydałam ostatnie (naprawdę ostatnie) 10 złotych na kupon w nowej grze, w której
wyniki można było sprawdzić już po pięciu minutach. Zmywacza oczywiście nie
kupiłam, bo już nie miałam za co. Wróciłam do domu i o całej sprawie zapomniałam.
Wieczorem,
kiedy mój mózg zaczął funkcjonować trochę lepiej, przypomniałam sobie o
kuponie. Otworzyłam stronę z wynikami, znalazłam właściwe losowanie,
sprawdziłam i okazało się, że dziewięć z dziesięciu liczb pokrywa się moimi.
Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że fajnie, bo pewnie ze trzy lub cztery stówki
zasilą mój budżet i kupię sobie nowe spodnie. A później weszłam na podstronę z
wysokościami wygranych i odkryłam, że mogę sobie kupić samochód! Nie nowy
oczywiście, ale taki, który, jak się okazało, woził mnie dzielnie przez
następne kilka lat. Myślę, że już nigdy nie poczuję przy zakupie samochodu
takich emocji, jak wtedy. Kiedy pojechałam po niego z tablicami (ponieważ był
sprowadzony i musiałam czekać na rejestrację), płakałam. Płakałam też jadąc do
domu (swoją drogą płakałam też, kiedy dwa dni później zarysowałam drzwi o
bramę...).
Od tamtej
pory wierzę, że wystarczy się nie poddawać, uśmiechać i cierpliwie czekać.
Podjazd się kiedyś skończy i nogi też kiedyś przestaną boleć. Naprzód!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz