sobota, 11 czerwca 2016

Jak Minionek skakał przez płot (i nie tylko przez płot).

Dzisiaj ukończyłam pierwszy w życiu bieg z przeszkodami. Powód do dumy niewątpliwie jest, ale dumna jestem jeszcze bardziej niż zwykle, ponieważ po pierwsze primo- w środę potrącił mnie samochód, a po drugie primo dzisiaj rano byłam już ze znajomymi z klubu na treningu pływackim na zalewie w Przykonie. Zatem na starcie ustawiałam się podrapana, posiniaczona, z naciągniętą szyją oraz już dzisiaj nieźle wymęczona i wychłodzona. 
Na zawody zabrałam się z ekipą biegających sąsiadów, na miejscu spotkałam też kolegę, z którym kilka lat temu kontakt się urwał, ale znajomość udało się odnowić właśnie dzięki wspólnej pasji sportowej. Wszyscy byliśmy debiutantami i żadne z nas nie wiedziało,w co się pakujemy. Było bardzo sympatycznie- przyjechaliśmy sporo wcześniej, obeszliśmy trochę teren, a później kibicowaliśmy biegającym dzieciom. O szesnastej huknął starter i wyruszyliśmy, w sumie w bardzo różnym tempie. Ja przyjęłam założenia, że nie ma co się szarpać na początku, bo jeszcze się zdążę zmęczyć. W końcu do dwanaście kilometrów. I przeszkody. Miałam rację.
W dużym skrócie Minionek dzisiaj: przedzierał się przez wszelkiej maści krzaczory, haszcze, bagna, błota, cuchnącą wodę z rzęsą (wykąpałam się i przebrałam, ale i tak mam wrażenie, że nadal śmierdzę). Oprócz tego: czołgałam się pod drutem kolczastym, gramoliłam się po dachu auta osobowego, biegałam z oponą, skakałam przez bele siana, czołgałam się pod mostem i pod ciężarówką, biegałam i skakałam przez przeszkody dla koni oraz dwukrotnie właziłam do kontenera z zimną wodą. Z uwagi na liczne zadrapania i siniaki, prawdopodobnie wyglądałam jak stara wyjadaczka, która takie rzeczy robi codziennie i nie przejmuje się odniesionymi ranami. Na bieg założyłam białą koszulkę, która była w pakiecie startowym, jasnoszare spodnie, których nie było mi szkoda oraz białe skarpetki i stare, poniszczone buty. Po biegu wszystkie rzeczy miały kolor ciemno błotnisty i cuchnęły zdechłym szczurem. Dobrym pomysłem było zabranie wielkich worków na śmieci, żeby wszystko do nich wpakować i dopiero później się martwić, czy te rzeczy jeszcze prać, czy po prostu wyrzucić.
Moim marzeniem od dłuższego czasu jest udział w Runmageddonie. Jak się ogląda ich filmy promocyjne na Youtube'ie, to ma się wrażenie, że startują tam nadludzie, którzy bez trudu wdrapują się, wczołgują, wskakują, turlają, czy co tam jeszcze organizator wymyśli, a pomiędzy przeszkodami jeszcze biegną jak dzicy. Człowiek to ogląda i myśli- ja też tak chcę! Skoro oni mogą, to ja też! Niestety na trasie na pewno nie wyglądałam, ani nie czułam się jak nadczłowiek, ani nawet jak człowiek w ogóle. Biegłam (głównie dzięki dopingowi i pomocy kolegi, któremu jestem winna dużą flaszkę) i myślałam sobie to, co zwykle myślę na zawodach: "K... mać, ja pier..., na ch... mi to było!". Ale w jednej sprawie mówią prawdę w tych filmikach- kiedy się stanie za metą i popatrzy za siebie, na te wszystkie przeszkody, które się pokonało, nagle przestaje być ważne zmęczenie, brud, skurcze, pragnienie. Właśnie wtedy się czuję jak nadczłowiek. Bo dokonałam czegoś, co wydawało mi się niemożliwe, a jeszcze jakiś czas temu na pewno było niemożliwe. Polecam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz