Moje bieganie
nie rozpoczęło się bynajmniej w magicznych, cudownych okolicznościach.
Rozpoczęło się najzwyczajniej- od kilku nadprogramowych kilogramów i kilku
niepowodzeń będących powodem frustracji. I nie było fajerwerków, endorfin,
dopingu rodziny i przyjaciół (może dlatego, że prawie nikt nie wiedział, co
wyprawiam w wolnych chwilach). Biegałam, czy raczej szurałam bardzo wcześnie
rano, żeby przypadkiem nie natknąć się na innych ludzi, którzy przecież mogliby
się śmiać z mojego tempa albo z mojego wyglądu. Szurałam krótko, 15-20 minut,
wracałam do domu i powtarzałam sobie, że już nigdy więcej nie wyjdę, wyrzucę
buty i będę sobie żyła spokojnie i bez zakwasów.
Powiem
szczerze, że nie pisałabym tej historii, gdyby nie kolega, który mi powiedział,
że za cztery miesiące startuje w biegu na dziesięć kilometrów i ja na pewno nie
dam rady się przygotować. To obudziło we mnie prawdziwą naturę Polaka- co, ja
się nie przygotuję?! Jako, że na temat treningu biegowego nie wiedziałam
właściwie nic, wykupiłam płatną nakładkę do znanej aplikacji i brykałam zadane
przez nią treningi.
Kolejne kilka
tygodni kosztowało mnie nieprawdopodobnie dużo energii, poświęceń oraz
frustracji, kiedy coś nie wychodziło, ale powoli pokonywany dystans się
zwiększał, a prędkość rosła.
Na początku
czerwca w radio usłyszałam informację o organizowanych po raz pierwszy zawodach
triathlonowych w Przykonie, którym miał towarzyszyć bieg na pięć kilometrów.
Start też był niedrogi, ponieważ organizatorzy chcieli wypromować imprezę.
Niewiele myśląc zapisałam się i czekałam na start pokrzepiona myślą, że ukryję
się w tłumie biegaczy i lepiej lub gorzej doturlam się do mety.
W dniu startu
pogoda była okropna, niby koniec czerwca, ale było przeszywająco zimno, a z
nieba co chwila spadały całe wiadra wody. W myślach współczułam triathlonistom,
którzy mokrzy wyskakiwali z zalewu i wsiadali na rowery.
Miasteczko
zbudowane dla potrzeb imprezy było naprawdę spore i dobrze zorganizowane. Kilkanaście
minut przed startem postanowiłam się trochę rozgrzać. Za mną oczywiście zaraz
ruszyły nasze dzieci, które przyjechały kibicować i od razu postanowiły, że
chcą się ze mną ścigać. Ruszyliśmy więc na dystansie „stąd do najbliższej
latarni”. Niestety, syn bardzo chciał wygrać i żebym go nie wyprzedziła złapał
mnie za spodnie, a ja w tym momencie straciłam równowagę przewracając też jego,
a następnie spadając kolanem na jego rączkę. Nie wiem, kto był bardziej
przerażony, oboje zaczęliśmy płakać, ale po bliższych oględzinach okazało się,
że rączka jest cała, jedynie krwawi z niewielkiej rany. Ja oglądałam rączkę, a
moja pasierbica widząc krew… zemdlała.
Kiedy
przybiegli do nas zawołani sanitariusze, na starcie właśnie kończyli odprawę i
zapraszali wszystkich, bo już za moment, już za chwilę. Zostawiłam dzieci
partnerowi i pobiegłam w tamtą stronę przestraszona i zapłakana.
Na starcie
okazało się, że przyjechało… piętnaście osób. Plan schowania się w tłumie wziął
w łeb, a ja stałam tam z jedną myślą: nie chcę i nie mogę być ostatnia! Jak na
zamówienie chwilę przed startem przestało padać i wyjrzało piękne słońce.
Huknął
wystrzał, wszyscy ruszyli, a ja zostałam, mimo że parłam ze wszystkich sił. Straciłam
oddech, temperatura otoczenia wydawała się szybko rosnąć, a mimo to nadal byłam
ostatnia w stawce. Czułam się jak koń na wyścigu, nic innego się nie liczyło,
przed oczami miałam czerwone kropki, ale parłam w stronę kolejnych oznaczeń
kilometrowych. Po około półtora kilometra wyprzedziłam jednego pana, po dwóch i
pół jedną panią. I mimo że reszta biegaczy była daleko poza moim zasięgiem,
postanowiłam, że to mi wystarczy do szczęścia i muszę utrzymać swoją pozycję.
Nie przeżyłam nigdy więcej tak ciężkich zawodów i takiego wysiłku, takiego bólu
w płucach i w udach. Biegłam wyłącznie głową, pchała mnie do przodu ogromna desperacja.
Czas na mecie był kompletnie nieważny, chociaż oczywiście miałam jakieś
założenia, ale za mną biegła dwójka biegaczy, którzy mieli pozostać z tyłu i
koniec.
Czas wlókł się
niemiłosiernie wolno, słyszałam tylko własne głośne sapanie, z nudów liczyłam
swoje kroki i starałam się myśleć o czymkolwiek innym niż to, że prawdopodobnie
za chwilę będę miała udar.
Przed metą
zobaczyłam dzieciaki, całe, poopatrywane i stojące w pionie. Syn z całych sił
walił drugą rączką w pożyczony bębenek (do dzisiaj nie wiem, skąd go wziął) i
wrzeszczał: „Mama, biegnij, jesteś trzecia!”. Pomyślałam, że albo już mam
przesłyszenia ze zmęczenia albo coś mu się pomyliło. Wpadłam na metę z trudem
łapiąc oddech, ktoś dał mi kubek wody, która była chyba najlepszym napojem w
moim dotychczasowym życiu i ponownie usłyszałam informację, że wbiegłam jako
trzecia kobieta, bo kobiety na zawody przyjechały… cztery.
Dystans
przebiegłam o dwie minuty szybciej, niż zakładałam, ale jak już wspomniałam,
nie było to wcale takie ważne. Pomiędzy kolejnymi falami ulewy odebrałam
statuetkę i nagrodę, a czekając na ich wręczenie oglądałam kolejnych
triathlonistów i pomyślałam: przyjadę tu za rok z pianką i rowerem. I też
spróbuję nie być ostatnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz