Jestem na diecie. Serio. W ogóle nie można się tego domyślić po błędnym spojrzeniu i ciągłym wąchaniu wkoło jak pies tropiący. Zawzięłam się. W internecie tyle pięknych metamorfoz, a a nie mogę zrzucić trzech kilo na maraton?! No, nie mogę.
Dlatego zrobiłam coś, jak to skomentowała moja koleżanka "dla grubych i leniwych", czyli zamówiłam sobie catering dietetyczny. Są takie różne strony, gdzie można kupić rozmaite usługi ze zniżką, no to ja machnęłam sobie zdrowe żarcie. Podałam wszystkie parametry swoje oraz potencjalnego, wspaniałego, estetycznego, smacznego, pachnącego jadła, które ze mnie zrobi szczupłą jak trzcinka nimfę, która to nie będzie na tym maratonie tupać i zipać, ale płynąć ledwie muskając asfalt. Wybrałam termin dostawy. Zapłaciłam. Wyjechałam na narty (a żarcie miało być po powrocie).
Kolejnej nocy obudził mnie telefon. Tak konkretnie to zadzwonił o czwartej rano i zapewne bym go nie odebrała, gdyby nie to, że poziom mojego wkurzenia w ciągu dziesięciu sekund urósł tak bardzo, iż poczułam ogromną potrzebę powiedzenia dzwoniącemu, jak niesamowicie jestem szczęśliwa, że dzwoni pierwszego dnia mojego urlopu.
Odebrałam. Zajęłam się przez chwilę robieniem wdechu, a w międzyczasie usłyszałam cichy, przerażony męski głos informujący mnie, że on wie, iż jest czwarta rano, ale on mi własnie wiezie to żarcie i nie może znaleźć adresu. Z rozpaczą i możliwie najciszej, bo z przeciwnej połowy łóżka łypał na mnie wkurzony małżonek, poinformowałam pana, że to nie ten tydzień oraz nie może znaleźć, po pojechał do Dużego Miasta, a ja mieszkam w Nieco Mniejszym. Od razu wiedziałam, że się polubimy.
Na nartach było jak zwykle, to znaczy, dawno takiego strachu się nie najadłam. Najbardziej mi się podobało, jak wjechałam na górę taką wielką koleją krzesełkową, bo tam miały być wyciągi orczykowe. A na górze mi powiedzieli, że jednak ich nie ma i że muszę zjechać na dół na nartach. Jeżeli ktoś z Was był ostatnio w Małym Cichym i widział kobietę, która stoi na szczycie w nartach i płacze, to na pewno byłam ja.
Po powrocie zaczęli przywozić żarcie, to znaczy, zostawiali je pod bramą, a ja , przypuszczalnie ku radości sąsiadów, wybiegałam po nie w szlafroku w różowe groszki.
Było smaczne. Dobrze zapakowane. Można było na przykład podgrzewać całą zamkniętą paczkę w mikrofalówce. Problem był tylko jeden. Jedzenia było za mało. Nie wiem, czy znacie to uczucie, kiedy stale próbujecie coś robić, ale myślami cały czas wracacie do tego, że dopiero jedliście, a jeszcze dwie godziny dzielą Was od następnego posiłku, którym i tak się nie najecie. Koszmar. Dobrze, że nie zagryzłam i nie zjadłam kota.
Pocieszałam się tylko jednym- jak już wytrwam, to na wadze zobaczę stosownie mniejszą wartość, która to wartość uczyni mnie szczęśliwszym człowiekiem i to mi zwróci z nawiązką za moje wszystkie cierpienia.
Nawet w tłusty czwartek pączka nie zjadłam, chociaż stały i się na mnie gapiły, a mnie serce krwawiło. Nie spróbowałam czekolady, którą Młody mnie zawistnie i podstępnie ciągle częstował (bo jak się nie odchudzam, to wcale mnie nie częstuje, tylko skrycie opierdziela ją w czeluściach swojego pokoju).
I teraz UWAGA! Tramtararamtatam! Chudłam 30 deko. Trzydzieści. To w tym tempie musiałabym się tak umartwiać tylko dziesięć tygodni, wydając na to średnie PKB jakiegoś małego państwa w Afryce.
A później przyszedł bal. No, bo wiecie, karnawał, te spawy. I wszyscy byliśmy bardzo podjarani. Bo to jest fajna opcja, jak dorośli, poważni ludzie mogą się legalnie przebierać i pić alkohol.
I to nerwowe oczekiwanie- czy dzisiaj okażę się najpiękniejsza, czy może znowu mnie wyciula ta ździra, Aldona spod trójki?
Nie zgadłam. Wyciulał mnie mój Mąż. Bo się przebrał za Królewnę Śnieżkę i wyglądał w kiecce zgrabniej ode mnie. Kurtyna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz