poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Kabum-Minion Maratończyk :)

Tytuł bardzo przewrotny, ponieważ mógłby sugerować, że po prostu, już, ciach i jestem, a to wcale nieprawda. Zajęło to dużo czasu, kosztowało mnóstwo bólu i kalorii (żeby za bardzo nie osłabnąć i nie narazić się na śmierć głodową, natychmiast je uzupełniłam w KFC). Ale po kolei.
Wstałam wczoraj rano przerażona, jak nigdy w życiu. Żadna tam matura, sesja, ślub, nic się nie umywa, powiem szczerze. Stałam w łazience przed lustrem, ręce mi się trzęsły i pociły i poważnie się zastanawiałam, czy dam radę się ubrać, wsiąść w auto, dojechać i postawić swój zadek na linii startu, co jest już dosyć przełomowym punktem, z którego bardzo głupio byłoby zawrócić. 
No, to stoję na tym starcie, mam wytrzeszcz, ludzie wkoło podjarani, jakby normalnie nie wiedzieli, że to jest bardzo, bardzo daleko. Ja wiem, że to jest bardzo daleko. Dalej, niż kiedykolwiek dobiegłam. Taszczę ze sobą torbę żarcia, suplementów, mp3 i Stoperan. 
Mogłabym Wam opisywać po kolei każdy kilometr, tylko po co? Biegłam po swoim rodzinnym mieście, w którym znam wszystkie kąty. Przez pierwsze trzydzieści kilometrów po prostu biegłam przed siebie, uśmiechałam się do zdjęć, jadłam i piłam, żeby na pewno nie zabrakło mi sił. 
Po trzydziestym kilometrze zaczęły się skurcze i przypominało to trochę stąpanie po polu minowym. Każdy zbyt długi krok, zbyt wysokie uniesienie kolana i każda nierówność oznaczały ból. 
W pewnym momencie stanęłam krzywo stopą i aż wrzasnęłam na całe gardło, na co jakiś przypadkowy, jadący sobie na rowerze pan, również wrzasnął: "Co się dzieje?!" . "Skuuuurcz!". Zanim się połapałam, już leżałam na chodniku, a pan rozciągał mi nogę i jednocześnie otwierał zębami szota magnezowego, którego następnie wlał mi do paszczy. Rozciągnął mi obie łydki, postawił do pionu, popchnął w odpowiednim kierunku i tyle go widziałam. Dzięki niemu przebyłam kolejne osiem kilometrów w miarę bez perturbacji, chociaż strasznie nudno, bo zdążyła mi się rozładować mp3. Na trzydziestym ósmym kilometrze ponownie dopadły mnie skurcze i ponownie pomógł przypadkowy człowiek, chociaż mniej inwazyjnie, bo nie trzasnął mną o ziemię, a jedynie podzielił się swoimi zapasami magnezu. 
Na czterdziestym kilometrze bolało mnie chyba wszystko, pić mi się chciało straszliwie i bez przerwy, a morale były tragiczne, wcale do mnie nie przemawiało, że jak już się przebiegło czterdzieści kilometrów, to te dwa to już nie jest tak daleko. 
Uratował mnie kolega z klubu, który stał przy trasie w charakterze kibica, ale na widok mojej nierównej walki, zaczął biec ze mną i opowiadać w sumie chyba wszystko, co mu przyszło do głowy, byleby tylko zająć moją uwagę. Doholował mnie w ten sposób do samej Atlas Areny, gdzie czekała na mnie meta, medal, zdjęcie oraz SCHODY. Słuchajcie, nikt nie powinien słyszeć tego, co mówiłam sobie pod nosem włażąc bokiem po tych schodach. Domyślam się, że autor tego pomysłu siedział sobie gdzieś w ukryciu i śmiał się jak opętany z tych wszystkich paralityków próbujących się wczołgać na górę do wyjścia.
Reasumując- zrobiłam TO. Czy polecam? No, nie wiem. Ludzie są różni, nie każdego, jak się domyślam, uszczęśliwia zapitalanie pierdyliardów kilometrów na treningach, w lewo, w prawo, z górki, pod górkę, z wiatrem i pod wiatr, po to, żeby później na zawodach pobiec jeszcze dalej i jeszcze szybciej. Ale na pewno zachęcam do robienia tego, co Was cieszy, co da Wam satysfakcję i wzruszenie równe z moim wczorajszym, bo ja wbiegałam do tej Atlas Areny i ryczałam jak bóbr, że oto jestem MARATOŃCZYKIEM. Ja. Mały Minionek. Magia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz