Są różne modele podróżowania. Przypuszczalnie. Tak zakładam. No, bo co robicie, kiedy wyjedziecie w jakieś mniej lub bardziej fajne miejsce? Lecicie zwiedzać? Wysyłacie pocztówki do domu? Kupujecie pamiątki? Próbujecie lokalnej kuchni? Ja szukam krowy.
Ale od początku. Przez kilka lat dużo podróżowałam służbowo po świecie. Później wyjazdy stały się zdecydowanie rzadsze i bardziej lokalne, no, ale czasami życie mnie jednak zmusza do ruszenia zadka i wtedy pakuję jakieś majtki na zmianę, szczoteczkę do zębów, a w drzwiach dostaję niezmiennie przykaz: "Mama, przywieź mi krowę". Bo, wiecie, mój syn jest zakrowiony. A ja staram się szanować jego inność.
I ja za tymi krowami zapierdzielam po wsiach i miasteczkach, niejednokrotnie budząc ogromne zdziwienie, często nie mogąc się dogadać z niemówiącymi po angielsku autochtonami, zatem robiąc rogi z palców i mucząc donośnie.
Tym sposobem Młody ma już prawie trzydzieści krów zwiezionych z różnych miejsc. Jest krowa Mercedes z Hiszpanii, grecka Żydówka (?!) Golda, ukraińska Ludmiła itd. itp. Jest też stado przywiezione z rozmaitych krajowych wyjazdów, na przykład Truskawetta z jednym rogiem, z której inne krowy wcale się nie śmieją, mimo że jest niepełnosprawna (cytuję właściciela ;-)) Właściwie poległam tylko raz, w Turcji, gdzie dzieci się nie bawią krowami i już.
No i teraz sobie wyobraźcie, jak pomiędzy bardzo ważnymi sprawami do załatwienia, latam zmarznięta na kość po jakimś jarmarku świątecznym i pytam wszystkich wkoło, czy mają krowy.
"No, nie, proszę pani, mamy piękne renifery, misie w czapkach Mikołaja, ale krowę?..."
Bardzo szczęśliwi musieli być również współtowarzysze wyjazdu, kiedy to latałam w lewo i w prawo krzycząc "Jeszcze chwilę, jeszcze moment, nie wiem, czy później będzie okazja czegoś poszukać". I oto jest! Stoisko przybrane fińską flagą, z prawdziwym, przysięgam, wikingiem, z wielką brodą, stoisko pełne swetrów, kapci, koców i wszystkiego, co może się przydać podczas nieprzejednanej skandynawskiej zimy. Nikt się panem nie interesował, przypuszczalnie z powodu braku możliwości komunikacyjnych. No, ale ja już nie w takich miejscach z siebie robiłam kretynkę.
Powiem szczerze, że sytuacja osiągnęła poziom nieskończonego surrealizmu, kiedy po moim pytaniu pan sobie spokojnie wyciągnął spod sterty koców wielką pluszową krowę i z uśmiechem zapytał, czy potrzebuję czegoś jeszcze.
Cena krowy, powiem szczerze, zwaliła mnie z nóg, no bo wiecie, z Finlandii do nas przyjechała. Fiordy jej pewnie z ręki jadły.
Z sentymentem pomyślałam o tych pięciu dychach skitranych w skarpecie na czarną godzinę, za które miałam coś kupić dla siebie. Sądząc po obowiązujących cenach, tabliczkę czekolady. Albo słoik miodu. Albo magnesik na lodówkę z choinką. No, ale, wiecie, krowa... Macie jakiś pomysł, jak cholerę nazwać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz