No, czy to jest normalne, żeby człowiek musiał chodzić do pracy i
jeszcze tam PRACOWAĆ??? Przecież przez cały tydzień nie miałam czasu,
żeby Wam napisać o moich najnowszych wyczynach
biegowo-rowerowo-biegowych.
Zazdroszczę ludziom pracującym w różnych urzędach i instytucjach
państwowych, że mogą sobie o szesnastej wyjść do domu i mają święty
spokój. A jeszcze jak człowiek jest obrotny, to się zatrudni w takim
wydziale/sekcji/pokoju/jednostce specjalnej, gdzie mu się petenci nie
pałętają pod nogami i jest "zen", jak lilia wodna albo inny nenufar.
Chociaż moja koleżanka, pracująca w urzędzie miasta, skarżyła mi się
ostatnio, że od kiedy ją przenieśli do innego wydziału w urzędzie, to
nie przychodzą do niej żadni ludzie i ona sobie nie ma na kogo
pokrzyczeć...
Ale wracając do meritum- w zeszłą niedzielę wstałam o świcie i
wyruszyłam, już po raz drugi, w fascynującą podróż do miejscowości Maków
Mazowiecki, gdzie nie ma nic ciekawego, oprócz stacji benzynowej oraz
odbywających się tam raz do roku zawodów sportowych.
Podobno statystyczny człowiek mądrzeje z wiekiem, ale pamiętać należy,
że statystyka jest sztuką uśredniania rzeczywistości, zatem jeżeli ja
jem kapustę, a mój sąsiad Piotr (pozdrawiam!) je mięso, to statystycznie
jemy oboje gołąbki. Zatem pewnie gdzieś na świecie ktoś też ma
trzydzieści dwa lata i jest mądrzejszy, niż kiedy miał trzydzieści
jeden. No, bo ja nie jestem.
Nażarłam się dzień przed zawodami eksperymentalnej kuchni wyczynowej,
skutkiem czego przydługa podróż upłynęła mi pod znakiem "Gdzie ta stacja
i czy maja tam toaletę?!". Udało mi się dojechać, prawdopodobnie moja
twarz miała kolor zielony, wbiegłam na stację benzynową, a tam dziewięć
pań w kolejce. Dziewięć. Ta liczba będzie mi się śniła po nocach.
Wiecie, jak one długo siusiały?...
Tak to wygląda, jak Minionek ma opisać zawody- zamiast zacząć od tego,
co było w pakiecie startowym (nic ciekawego) albo ile kosztował wjazd
(bardzo tanie zawody, polecam), to ja Wam jeszcze zaraz dopiszę, ilu
warstwowy był papier w toalecie oraz jaki zapach miało mydło ;-)
Skracając maksymalnie część toaletową- skończyło się dobrze. A ponieważ
zrobiło się ciut późno, to wydobyłam Stanisławę z bagażnika (w wolnej
chwili postaram się napisać o mojej nowej dwukołowej dziewczynie) i
pogalopowałyśmy do strefy zmian.
Zawody w Makowie wcale, ale to wcale nie są fajne, ponieważ dystans jest
krótki- pięć kilometrów biegu, dwadzieścia dwa kilometry rowerem oraz
dwa i pół kilometra biegu. A żeby poprawić czas na krótkim dystansie,
trzeba, kolokwialnie mówiąc, zapierniczać jak mały motorek. Nie jest to
też duża impreza- limit zgłoszeń to dwieście osób.
Trzasnął starter i ruszyliśmy. Czy też właściwie oni ruszyli, a ja się
wytoczyłam. Biegam coraz szybciej, ale delikatnie mówiąc, sporo jeszcze
mi brakuje do prędkości, z którą mogłabym się uplasować w pierwszej
połowie stawki.
Część biegowa jest nudna- dwa i pół kilometra i nawrotka. A do tego jest
podstępna jak nie wiem- oni tam nie mają płasko (!). Biegłam sobie
biegłam, starałam się nie zamęczyć do cna- w końcu trzeba było później
jeszcze jechać i biec. Trasa charakteryzuje się tym, że jakieś sto
pięćdziesiąt metrów przed metą wybiega się zza zakrętu. I ja sobie
właśnie tak wybiegłam, i zobaczyłam, że mam szansę wykręcić bardzo ładną
życiówkę, ale taką naprawdę piękną i symboliczną. I poczułam się jak w
filmie akcji. Czas zwolnił, cyferki na zegarze jakoś tak się
powiększyły, a ja całą swoją energię, determinację i wolę walki włożyłam
w nogi, żeby być na mecie, zanim wskoczy kolejna minuta. I zdążyłam. Z
dwu sekundowym zapasem. Co prawda, zamiast łapać rower, miałam ochotę
położyć się obok niego, ale zwalczyłam tę pokusę i jednak wyjechałam na
trasę, która w tym roku miała tylko jeden ogromny feler- wiało
dramatycznie i z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, cały czas prosto w
pysk.
Na szczęście organizatorzy zawodów w Makowie dopuszczają drafting, czy
jazdę w grupie lub siedzenie komuś na ogonie, co jest dość bezcenne,
kiedy tak wieje. Od trzeciego kilometra miałam na ogonie pana, który
mnie początkowo wkurzał, ale na szczęście okazał się dżentelmenem i
dawaliśmy sobie zmiany. Ostatni etap przebiegliśmy razem i razem
wpadliśmy na metę.
Mam na imię Natalia i ukończyłam zawody z Panem Wiktorem lat sześćdziesiąt trzy, który zmęczył się mniej ode mnie.
P.S. Za rok też pojadę i go wyprzedzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz