wtorek, 15 sierpnia 2017

Podnosić się, czy jeszcze poleżeć?...

Kochani, przepraszam Was bardzo za milczenie w ostatnich tygodniach. Bardzo lubię pisać, bardzo lubię trenować, ale po ostatnich startach parę rzeczy musiałam sobie poukładać w głowie. Chciałabym bardzo powiedzieć, że oto właśnie skończyłam  i już wiem, jak dalej żyć, przynajmniej w sferze sportowej, ale, niestety, guzik prawda. 
Odsłuchiwałam wczoraj całkiem przyjemną gadkę motywacyjną dla sportowców (nie pytajcie) i padło tam takie bardzo trafne zdanie o tym, że porażki osłabiają mocno i na długo, ale przecież nie da się ich uniknąć. Co więcej- są najlepszą nauką. No, to muszę powiedzieć, że się w tym sezonie dużo nauczyłam...
Nie odzywałam się, ponieważ bardzo fajnie jest pisać o tym, że coś się udało, pokonało się po raz kolejny własne granice, podniosło poprzeczkę i "Hej, teraz Wy spróbujcie", a nie bardzo przychodziło mi do głowy, co Wam napisać, jeżeli okazało się, że nie poprawiłam się w ogóle od zeszłego roku. Czuję się, jakby życie mi ten rok treningów wyrzuciło do śmieci. A, jak już kiedyś pisałam, są takie dni, kiedy głównie kombinuję, jak poprzesuwać wszystkie inne rzeczy, żebym dała radę zrobić to długie wybieganie, długie wyjeżdżenie albo długie wypływanie (bo krótsze jednostki zawsze się tam gdzieś upchnie). Zupełnie szczerze polubiłam to zmęczenie oraz to, że zwykle mnie bolą nogi (tak po prostu sobie na co dzień czuję, że je mam) oraz to, że często jestem zmuszona zrezygnować z innych rzeczy po to, żeby wystartować w od dawna planowanych zawodach. 
Co się robi, jak się czekało cały rok na sezon tri, a ten okazał się kompletną porażką? Zaciska się zęby, poprawia koronę i zasuwa dalej? Pewnie tak... Może jutro...
Dzisiaj w moim Trochę Mniejszym Mieście odbywają się zawody, prawdziwe nasze lokalne święto biegowe, cudownie zorganizowane, z możliwością spotkania wielu wspaniałych znajomych, a jakby tego było mało, nasz Trenejro będzie za konferansjera. Ja jestem oczywiście w szczytowej formie- coś mi w zeszłym tygodniu chrupnęło w plecach i nie mogę się schylać, a mój fizjo pojechał w podróż poślubną, więc nie ma mnie kto poskładać do kupy. I w tym oto radosnym stanie ciała i ducha udam się majestatycznie przeczłapać półmaraton. Nie na wynik, chociaż bardzo bym chciała, ale dlatego, że tego dnia po prostu trzeba tu u nas być i chłonąć tę niesamowitą atmosferę. 
A jutro pewnie wyciągnę rower. Albo pójdę na basen. Albo rzucę to wszystko w cholerę. Jeszcze się zastanawiam. 


2 komentarze: